niedziela, 6 maja 2012

Deszczowy Sulov: 2.05 - 4.05



Lubię jeździć w nowe rejony wspinaczkowe, więc tym razem też padło na coś nowego. Postanowiliśmy odwiedzić naszych południowych sąsiadów, a mianowicie wybraliśmy się do Súľov – Hradná. Jest to wieś położona w północnej części Słowacji, około 20km za Żyliną.
Plany były różne, jedziemy albo w pierwszej części majówki, albo w drugiej. Wszystko zależało od naszych zmian w pracy. Jak się teraz okazuje, niestety padło na drugą część majówki – od środy. Dlaczego niestety? Ano pogoda nie spisała się. Troszkę żalu jest, jednak to ryzyko pogodowe jest wpisane w taki tryb życia – jedziesz i albo będzie ładnie albo natura pokaże swoją dominację. Tym razem pokazała. Wyjazd można więc uznać nie za wspinaczkowy a rekonesansowy. Dobre i to, teraz wiemy co gdzie i jak. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo:

a)  Przekonaliśmy się co mamy dopracować w naszej logistyce wyjazdów biwakowych, w co jeszcze przed wakacjami musimy się zaopatrzyć.
b)  Po drugie, i chyba najważniejsze, przekonaliśmy się, jak spać w mojej Skodzinie. W wakacje wiadomo, namiot jest najlepszą opcją, najwygodniejszą, ale „w razie czego” wiemy jak złożyć siedzenia i jak spać. No i przede wszystkim przekonaliśmy się, że da się spać (Skoda FABIA Combi nie jest szczególnie przystosowanym samochodem do nocowania w nim dłużej niż jedna noc).
c)  Zahartowaliśmy się deszczem. Deszcz nas zahartował.


Około 14:00 po zakupach w bielskim TESCO i po szeregu innych czynności, wyjechaliśmy. Z minuty na minutę chmury coraz bardziej pokrywały niebo, i z zachmurzenia 1/8 doszło do zachmurzenia 8/8. Im bliżej Słowacji tym ciemniejsze niebo. „Przejdzie bokiem” – można uznać za hasło wyjazdu. Tak prawdę powiedziawszy całe życie w górach, skałach, gdziekolwiek na wycieczce, powtarzam „przejdzie bokiem”, zresztą nie tylko ja, wszyscy zazwyczaj pełni nadziei powtarzamy „przejdzie bokiem”, kiedy tylko mamy w planie wędrowanie/wspinanie/trekking czy inną formę aktywności, a pogoda zaczyna psuć nam plany, a niebo straszy swym ciemno-szarym odcieniem.
Po pewnych zawirowaniach i wprowadzeniu Artura w błąd odnośnie drogi prowadzącej do miejsca docelowego, trafiliśmy!

A gdzie trafiliśmy? Jak już wspomniałam, Sulowskie Skały (Súľovské skaly) znajdują się w północnej części Słowacji, około 20km od Żyliny. Tak bardziej geograficznie, to Sulowskie Skały są częścią Sulowskich Wierchów, pasmo górskie zachodniej części Gór Strażowskich. Góry Strażowskie natomiast należą do Łańcucha Małofatrzańskiego. W zeszłym tygodniu byliśmy w jednej z trzech części tego łańcucha, na Małej Fatrze, teraz w Górach Strażowskich, jeszcze tylko nasza stopa nie była w Górach Inowieckich. Przyjdzie i na to czas.

Gdy już w deszczu dojechaliśmy, wypakowaliśmy się i gdy tylko przestało padać poszliśmy się przejść, żeby zobaczyć rejon. Było świeżo po zlewie, więc sprzętu do wspinaczki nawet nie warto było brać, bo wszystko mokre. Jeszcze przed „spacerkiem” poszliśmy się zameldować na cempingu i zorientować w cenach. 2,5 euro od osoby, plus 2,5 euro za namiot plus 2,5 euro za samochód. Dwa namioty, auto, plus koszty za osobę – jak zniwelować koszty? Śpimy z Arturem w samochodzie, a znajomi w namiocie, więc zapłacimy o te 2,5 euro za dobę mniej. Po zameldowaniu ruszamy na spacer. Region od razu przypadł mi do gustu – uwielbiam takie odludne miejsca, gdzie jeden sklepik na wieś całą, mało ludzi, kościółek, mnóstwo zieleni bujnej, cisza. Na cempingu muszę zaznaczyć, że same polskie rejestracje.

Aga pokazuje nam, gdzie jutro będziemy się wspinać (oczywiście o ile pogoda dopisze). Lasy tamtejsze są urocze. Oglądamy skały, dotykam przy okazji zlepieńca, bo jeszcze nie miałam okazji się po czymś takim wspinać, jest to nowość dla mnie i nie wiem czego mam się spodziewać po tych formacjach skalnych. Na pierwszy rzut oka widać, że tarcie nieziemskie, lepsze niż w tatrzańskim granitoidzie. Świetnie. 

Idziemy na rekonesans.


Pierwsze i ostatnie promienie słońca na tym wyjeździe.




Miłe dla oka widoki, barwy.




Spacerujemy tak ponad godzinę, po czym wracamy na camping, robimy ciepłe jedzonko i idziemy spać. 



Nasza pierwsza noc w samochodzie, troszkę chłodno, troszkę twardo, troszkę ciasno, ale stwierdzamy jednogłośnie – da się!

Pierwotny plan Agi, żeby wstać o 6:00 i przed 7:00 wyjść na wspin padł. Wstaliśmy po 7:00, co jak później się okaże było błędem. Zjedliśmy śniadanie i z niepokojem obserwowaliśmy chmury, kierunek wiatru i rozwój sytuacji meteorologicznej. 

Zaczyna padać. Jedzonko z ławy zbieramy, Aga z Krzyśkiem pakują się w namiot my do samochodu i drzemanie.



 Za chwilę Aga z impetem otwiera klapę bagażnika – wyjazd, idziemy się wspinać, spróbujemy, czekanie bez sensu. Przestało padać, podchwytujemy pomysł Agi i idziemy w kierunku skał. Idziemy lasem gdy nagle… zaczyna lać. Leje leje i ewidentnie nie zamierza przestać. Górscy pod skałami, my w lesie gdzieś pod drzewem czekamy. Po chwili widzimy Agę i Krzyśka, jak schodzą. Idziemy wszyscy. Na dole, w barze przystajemy na piwo. Ja wybieram Rezane, czyli tak zwane rżnięte, pół na pół piwo jasne i ciemne. 



Rezane.


Przestaje padać. Podejście numer dwa. Idziemy lasem, po drodze z Arturem tracimy drogę, wymieniamy między sobą kilka zdań, niezbyt przyjemnych. Może to wynik podenerwowania pogodą? W końcu trafiamy. Krzysiek i Aga już oszpejeni, my szybko też wyciągamy klamoty i wstawiamy się w jakąś VI. 

Skała genialna, tarcie na stopniach wymarzone, na wszystkim but stoi. Dochodzę do stanu, ale jak się później okazuje niewłaściwego dla drogi którą robiłam. Po mnie idzie Artur, przepina się mimo problemów jakie go na górze czekają i zjeżdża. Znów kilka uwag między sobą wymieniamy i wbijamy w drugą drogę. Też VI, prowadzę, ciekawsza droga od tej pierwszej, Artur idzie drugi i w ostatnim momencie przepina się przed nadejściem burzy. 



Asekuruję Artura


Zwijamy sprzęt i manatki i uciekamy spod skał w dół, w stronę cempingu. 

Po drodze łapie nas totalna zlewa, przemakam do bielizny, grad leci z nieba jak szalony, Artur zakłada kask, bo kulki lodowe ciosają w łebki, ja na szczęście mam kaptur i aż tak tego nie czuję. Gdy jest deszcz, na początku człowiek stara się przed nim uchronić, żeby jak najmniej zmoknąć. Albo ucieka czym prędzej w bezpieczne miejsce, albo chowa się gdzieś między krzakami. Gdy widzi, że to bez sensu, że schronienie pod drzewem nic nie daje, pełen irytacji idzie dalej, myśląc tylko, żeby jak najmniej przemoknąć. Gdy kurtka, bluzka, spodnie i buty są przemoczone, po fazie irytacji, następuje totalne zobojętnienie. Nastawienie „wszystko mi jedno” przyszło i ku mnie. Pod koniec szłam już wolnym tempem, wchodząc w olbrzymie kałuże, nie przejmując się totalnie przemoczonymi ciuchami. Znów trafiamy do miejscowej knajpki, znów Rezane raz poproszę. Na szczęście Artur miał spodnie i bluzkę dla mnie na przebranie, więc względnie sucha mogłam siedzieć. Po ponad godzinie poszliśmy na cempa, zrobiliśmy ciepłe jedzonko, wypiliśmy złoty napój, wykąpaliśmy się w ciepłej wodzie (uroki cempa) i poszliśmy spać. Ta noc była cieplejsza niż poprzednia, niebo gwieździste i księżyc widoczny. Wszystko to dało złudzenie, że dnia następnego będzie piękna pogoda umożliwiająca wspinanie. Nic bardziej błędnego. Rano siąpiło, zimno, wilgotno, pochmurnie. Jemy śniadanie i uciekamy. Sulov nie był dla nas łaskawy, jednak plan jak najszybszego powrotu tam jest w głowach i nie zawahamy się go wdrożyć w życie. Raz na jakiś czas musi trafić się brzydka pogoda na wyjeździe, jest to wpisane w ryzyko „wyjazdowo-podróżniczego” trybu życia. A że ostatnio pogoda mnie bardzo rozpieszczała, musiało się i deszczowo zrobić  J Mimo wszystko wyjazd udany, miło wspominać będę deszczowy Sulov i barową pogodę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz