środa, 5 września 2012

Sierpniowa frankenjura :)

Siedzę pijąc kawę, dziś bez udziwnień, zwykła zalewajka, mimo, że zazwyczaj lubię eksperymentować (co nie zawsze na dobre mi wychodzi :)). Czas na chwilę wspomnień związanych z Frankenjurą. Źle, że wcześniej nie opisałam tego wyjazdu, bo zapewne parę szczegółów mi już umknęło. No to zaczynamy.

W 17 sierpnia wróciłam z Frankenjury - moim zdaniem pięknego rejonu wspinaczkowego. Nie mogę powiedzieć, że najpiękniejszego, bo mało widziałam, mało wiem, ale zdecydowanie z uśmiechem na twarzy wspominam wspinanie na Franken jak i samo Franken.
Może trochę wstępu: co, jak, gdzie, z kim i po co?

Wyjazd na wspinanie do Niemiec. Wiele osób w tym miejscu pyta "do Niemiec? po co do Niemiec? Jest tyle pięknych miejsc". Również wielokrotnie spotkałam się ze zdaniem, że do Niemiec można jechać, owszem, ale nie na wakacje.
Sama też mało wiedziałam (i nadal mało wiem) o tym kraju, o atrakcjach turystycznych, o przyrodzie, o ciekawych miejscach.Bardzo krótko więc i niezbyt szczegółowo o tymże rejonie.

Frankenjura, zwana inaczej Szwajcarią Frankońską, położona jest między trzema miastami: Bayreuth na wschodzie, Norymbergą na południu oraz Bambergiem na zachodzie. Dlaczego warto jechać na Franken? Myślę, że jeśli tylko jesteś osobą, która się wspina, niezależnie na jakim poziomie i jak długo, to znajdziesz coś dla siebie na jednej z ponad dziewięciu tysięcy dróg wspinaczkowych. Ogrom, prawda? Frankenjura jest uważna za jeden z najrozleglejszych rejonów wspinaczkowych na świecie, o czym i my mieliśmy okazję się przekonać. Przy ograniczonych zasobach finansowych, a co za tym idzie - paliwowych, zmuszeni byliśmy wspinać się mniej więcej w jednym sektorze. Nie jest to szczególnym utrudnieniem, ponieważ jeden taki sektor, to mnóstwo dróg, dla każdego z nas coś się znalazło. Ograniczenie czasowe również ma znaczenie - przy tygodniowym wyjeździe po prostu nie ma co błądzić, szukać po lasach skał, tylko skoncentrować się na jednym miejscu.

10 sierpnia pakujemy się z Madzią do samochodu i jedziemy do Czechowic po Artura. Jest to moja pierwsza jazda bez kierowcy u boku na większą odległość. Jakoś dajemy radę. Mimo, że wiele razy już do Artura jechałam, autem czy pociągiem, to i tym razem dziesięć razy zastanawiam się, czy aby na pewno w dobrą drogę skręcam. Trafiłam. Artur ładuje się do samochodu, patrzę na bagaże: koszyki z jedzeniem, liny, plecaki i torby, i zaczynam wątpić w to, że jeszcze Grzesiek się do samochodu załaduje, który ma dosiąść się w Katowicach. Nic to, jedziemy. W Katowicach jeszcze w Tesco dokupujemy ostatnie potrzebne rzeczy (eh, magnezja powinna być pierwszą rzeczą uwzględnioną w pakowaniu na Franken, ale nic to, zostaje kupiona jako ostatnia). Po zatankowaniu do pełna wypakowanej po brzegi Skodziny, wyjeżdżamy ze stacji o 21.30. Jedziemy. Praktycznie całą drogę prowadzi Artur, zamieniając się ze mną jedynie na 2 godziny w Niemczech. Żadne z nas nie zdążyło się wyspać w domu przed wyjazdem, więc prowadzenie jest istną katorgą, w dodatku troszkę błądzimy w Niemczech, w czego rezultacie nadrabiamy kiometrażowo dość sporo. Około 9:00 jesteśmy w okolicach Pottensteinu. Uff, znajome tereny, znajome miasteczka - czyściutkie domy, zadbane ogródki, udekorowane okna, kolorowe kwiaty w donicach, wręcz kompozycje kwiatowe, krasnale na schodach przed wejściem do domków.

Ozdoby przed wejściem.
Skrzynka sówka. Normalnych, nieudziwnionych skrzynek nie uświadczysz.
Już po pierwszym dniu kilka refleksji przychodzi do głowy na temat miasteczka Pottenstein oraz innych, ościennych miasteczek:
-  W przeciwieństwie do naszych ulic, gdzie jest mnóstwo koszy na śmieci, i mnóstwo śmieci na ulicach - tam nie ma koszy na śmieci, a jak już jest, to jeden na dziesięć ulic, a mimo wszystko jest czysto i trzeba się naprawdę postarać, żeby znaleźć jakiś papierek rzucony na ziemię.
- Na ulicach nie ma ludzi. Pustki. Bawaria to najbogatszy region Niemiec, więc teoria, że bawarczycy siedzą w swoich dopieszczonych domkach i wolą to od wychodzenia "na miasto", może być całkiem słuszna.

Pierwszym problemem po przyjeździe była kwestia spania. Gdzie by się tu szybko wyspać po tak męczącej podróży? Pojechaliśmy do timetunelu - nazwa obowiązująca jedynie wśród polskich wspinaczy. Jest to coś w rodzaju jaskini, na niewielkim wzgórzu, gdzie można rozłożyć namiot bez obawy, że ktoś zauważy. W zeszłym roku cały wyjazd na Franken tam przespałam. Tym razem wchodząc do tunelu - szok. Pełno ludzi, jeden obok drugiego. Razem decydujemy - ewakuacja. Zastanawiamy się i w rezultacie podejmujemy decyzję - jedziemy na cempa, kupimy jedynie dobę, wykąpiemy się, wyśpimy. Byliśmy piekielnie zmęczeni, więc na cempie, za zawrotną sumę 7,60 euro za osobę, wykąpaliśmy się, rozłożyliśmy namiot i czym prędzej do spania.

Namioty rozłożone. Teraz nic tylko spać.

Widok po wyjściu z namiotu.
Po przespaniu zaledwie dwóch godzin obudził nas upał. Namiot wystawiony był na słońce, więc szybko się nagrzał i nie było innej opcji jak wyjść i zacząć działać. Po zjedzeniu "śniadanka" wybraliśmy się na mały rekonesans w skały. Jak się okazało, trafiliśmy na skałę, na której spędziliśmy więcej niż jeden dzień.

Idziemy na skałę Frankenstuble, która ukryta jest w lesie nad ścieżką turystyczną. Na początek, żeby poczuć ten frankenjurajski wapień, wbijamy wszyscy na czwórkową drogę, parcha nieziemskiego, Vegetarierkante. Po mnie wędkuje Grzesiek (przykład człowieka, który nigdy wcześniej nie prowadził a pojechał na Franken - da się?), a następnie stylem FL drogę przechodzi Madzia :)

Ja na parchatej czwórce.
Grzesiek patrzy na to, co go czeka.
Tego dnia już do końca okupywaliśmy Frankenstuble.



Mój bilans na dzień dzisiejszy:

1. Vegetarierkante, 4, OS
2. Gartnernoose, 5+, FL
3. Schnitzel Hawaii, 5-, OS

Po powrocie na cemping kąpiemy się, jemy pyszne kolację i zasiadamy z piwkiem przed namiotami. Uwielbiam spać w namiocie!

11 sierpnia, niedziela. Budzi nas słońce, które nagrzewa namiot do tego stopnia, że trudno w nim wysiedzieć. Wychodzimy więc przed namiot, robimy śniadanie, kąpiemy się i zbieramy rzeczy z cempingu.

Śniadanie mistrzów.


Dziś znów wracamy w rejon, gdzie byliśmy dnia poprzedniego. O tyle dobrze, że skala jest ukryta w lesie, gdzie panuje lekki chłód i można schronić się przed upałem, a co za tym idzie - wspinanie jest bardziej komfortowe. Minusem Franknstuble jest asekuracja - mało miejsca dla osób, które asekurują. Mało zdjęć z tego dnia, a oto wykaz dróg, które udało mi się wyrzeźbić :)

1.Forelle Blau, 6-, OS
2. Gourmetplatte, 6, FL
3. Von Knodel, 6, RP

Wieczorem zanim zmrok zapadnie, rozbijamy namioty na odkrytej dzień wcześniej polanie, gotujemy obiad i idziemy spać, przed snem nasłuchując odgłosów wydawanych przez dziką zwierzynę. Brr.

Dzikie namiotowanie.

My z Arturem siedzimy nad "Omnibusem dla dorosłych", który wprawia nas w konsternację... Czujemy się głupsi jak nigdy dotąd - niektóre pytania, nawet z dziedzin, które są nam bliskie, zaginają i zginają nas w pół. Idziemy spać, omnibusa chowamy głęboko do plecaka. Wstydu oszczędź.

Kolejne dni przeplatają się, jeden dzień restu i dwa dni wspinania. Początkowo zawaliliśmy, gdyż wspinaliśmy się trzy dni miast dwóch, czego skutkiem był skałowstręt. Skałowstręt to taka przypadłość, gdy zbyt dużo obcuje się ze skałą, naskórek z palców i dłoni się zdziera i w rezultacie czuje się każdy chwyt jakby parzył. Palce przeważnie są czerwone, opuszki głównie. Mnie nawet zamykanie śpiwora sprawiało problem.

Znaleźliśmy również patent, nie wiem czy legalny, podejrzewam, że raczej nie powinno się tak robić, aczkolwiek byliśmy raz wykąpać się pod prysznicami na cempie w Pottensteinie. Może miałabym większe wyrzuty, gdyby nie fakt, że zapłaciliśmy 50 eurocentów za gorącą wodę pod prysznicem :)
Trzy noclegi z rzędu bodajże spaliśmy na polance, która była ukryta za lasem, nad drogą. Zrezygnowaliśmy z miejscówki jednak, w momencie gdy w nocy słyszeliśmy odgłosy różniące się od tych co noc, które wydawały zwierzęta. Często było też słychać liście szeleszczące pod ciężarem zwierzaczków, jednak tej nocy (grooooozaaa :D) coś chodziło bardzo powoli dookoła namiotu, starając się prawdopodobnie nie narobić hałasu. Rano powiedziałam sobie - koniec,  nie śpię tu więcej, mogę spać w krzakach, ale już nie tu. I tym sposobem znaleźliśmy genialną miejscówkę, obok rzeczki, gdzie można było się wykąpać, umyć naczynia i nie było potrzeby chowania namiotu po każdej nocy, ponieważ miejsce to również było oddzielone od szosy.

Dodaję kilka zdjęć, chaotycznie, bez ładu, bez składu. Z dni restowych, z dni wspinaczkowych. Oprócz wymienionych dróg udało mi się zrobić jeszcze dwie szóstki, opatentować dwie 7-, więc.... jest po co wracać :)

"Bałagan nie jest Twoim stanem naturalnym". Eee, nie?



W drodze pod skałę.
Zielono.

Gotujemy :)

Pottenstein.

fot. A Kawka - W dzień restowy
Kolorowe ulice.
Jak rest to rest. Dogadzamy sobie.
Bo jedna lina to za mało...
Frankońskie lasy.
Kukurydzy pełne pole.
Heyah!
(fot. A.Kawka) Pseudo zaduma.
(fot. A.Kawka) Porządek musi być.

Niestety z Frnkenjury wygoniła nas pogoda, rozpadało się na dobre. Mamy jednak po co wracać, towarzysze podróży również zauroczyli się tym miejscem, jak ja rok temu, więc daleko szukać chętnych na wyjazd nie trzeba będzie :) Kilka fotek z drogi powrotnej na koniec.


(fot. A.Kawka) Postój przy autostradzie, czas na obiad :)
 (fot. A.Kawka) Goootujemy!!!


Koniec :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz