czwartek, 31 stycznia 2013

Pierwsze kroki w skałach :) - 2010





fot. Robert K.


Sezon "ściankowy" w pełni, aczkolwiek chwilowo sesja zdziesiątkowała studentów chodzących na ścianę - wyraźnie widać, że jest nas mniej :) Mnie też na moment sesja wybiła z rytmu, ale najgorsze - mam nadzieję - już za mną. Wszyscy wyczekujemy już nieco cieplejszych dni, suchej skały, żeby można było już wyjść z tych niejednokrotnie małych pomieszczeń i spędzać wolne dni na łonie natury, delektując się słoneczkiem bądź przeklinać, że nagle zastała nas dupówa w skałach - nieważne - sezonie, nadciągaj! Ciepłe (chłodne w sumie też:)) noce pod namiotem to jest to, czego potrzebuję natychmiast.

I tak marząc o tych dniach z temperaturą powyżej 10 stopni Celsjusza, wspominam sobie moje pierwsze dwa wyjazdy w skały. Wracam myślami do 2010 roku. Czerwiec. Dwa dni po moich urodzinach, 27 czerwca. Zanim jednak doszło do upragnionego i wyczekiwanego wyjazdu, musiałam się nieźle nakombinować. Znajomy pisze do mnie

On: Hej, jedziemy w niedzielę  skały. Jedziesz z nami?
Ja: Z chęcią, ale jest jeden problem - nigdy nie byłam w skałach, nie mam kursu i mam blade pojęcie o tym wszystkim. (za Terakowską pisząc - blade, bo o ile zielone oznacza kompletny brak orientacji w danym temacie, to blade jest nieco bardziej litościwe - jakaś szczątkowa wiedza błąka się po mózgu. Nieszczęście ludzi z bladym pojęciem polega na tym, że zabierają się za rzeczy wymagające profesjonalizmu. Here I am proszę Państwa).

On: To żaden problem, wystarczy, że będziesz miała uprząż. Masz?

Widera, szybko - myśl. Nie masz uprzęży, napiszesz, że nie masz - pozamiatane. Napisz, że masz, a będziesz miała dwa dni na kombinowanie.

Ja: Tak, mam. 

I zaczęło się, szaleństwo, euforia, szybko do sklepu po uprząż, noce nieprzespane - czym ja się tak ekscytowałam? :) W każdym razie, wyjazd do skutku doszedł. Zdjęć swoich z tego dnia nie mam żadnych, w ogóle zdjęć tyle co kot napłakał. Pojechaliśmy do Podlesic.

*Miejsce to gorąco polecam, nawet zimą, gdzie znajdzie się 15 km trasy dla narciarzy biegowych, a dla osób, którym nie jest bliskie Aktywne! spędzanie czasu, można zaproponować w Centrum Dziedzictwa Przyrodniczego i Kulturowego Jury w Podlesiach warsztaty z zakresu tkactwa, filcowania, ceramiki i obróbki wełny :) Polecam stronę http://www.podlesice.org.pl/  - a nóż coś ciekawego znajdziesz dla siebie :)

Wracając do ciepłego czerwcowego dnia - nie wiedziałam wtedy jeszcze, że jest tam prowadzony wypas kóz, ślicznych bo ślicznych, dzidzie nie z tej ziemi, ale zostawienie paczki ciasteczek na plecaku spowodowało poruszenie w kozim towarzystwie - zbiegły się w czasie, gdy się wspinałam, okrążyły plecak na mniej niż pół minuty i odeszły. Przekonałam się na własne oczy, że kozy jedzą wszystko - ciasteczka wraz z opakowaniem też. Naukę mi dały na przyszłość - wszystko w Podlesicach mam schowane i zamknięte :)

Po Podlesicach podjechaliśmy jeszcze do Rzędkowic, kawałeczek dalej, gdzie poprowadziłam moją pierwszą drogę, nie pamiętam jak się nazywała, ale na skale Zegarowej.

Mało z tego dnia pamiętam, nie pamiętam gdzie się wspinałam, wiem tylko, że radość po powrocie do domu była przeogromna. Wrzucam parę zdjęć, nie moich a towarzyszy :)

Z Blokiem?
Kamil.


Aga.

Tydzień później miał już miejsce kolejny wyjazd w skały, tym razem na Podzamcze - do mekki turystów wszelkiej maści :) Wyjazd był dwudniowy, z noclegiem pod namiotem w... nieważne gdzie, każdemu czasami zdarzy się nocować tam, gdzie nie można :) Z tego wyjazdu również mało pamiętam, więc nic nie piszę, niech zdjęcia powiedzą swoje :)

fot. Robert K.

fot. Robert K.



fot. Robert K.

fot. Robert K.
fot. Robert K.

(fot. Robert K.) W pełnym słońcu :)
fot. Robert K.

fot. Robert K.
fot. Robert K.
fot. Robert K.
fot. Robert K.

fot. Robert K.

fot. Robert K.
fot. Robert K.

fot. Robert K.
fot. Robert K.
(fot. Robert K.) Gwiazdy!


wtorek, 15 stycznia 2013

Aktywnie na Pilsku (znów!) - 13 stycznia 2013




Już niemalże miesiąc minął od wydarzenia, od którego moje życie to bieganina między uczelnią, szpitalem, pracą i treningami. I tak w tym zabieganiu kompletnie zabrakło czasu na planowanie i stawianie sobie górskich celów na 2013 rok. Jako, że poprzedni rok, mogę pod względem "osiągnięć" górskich uznać za totalną klapę i niewypał - jedynie koniec roku był górski - tak w tym roku nie mogę pozwolić sobie na takie obijanie się. Z letargu wyrwała mnie wiadomość od Łapy -  jakie plany górskie na te wakacje? I tak się potoczyło, że być może uda się coś fajnego wspólnie zmontować, ale póki co - nie kraczemy :) W każdym razie, będzie fajnie - mam nadzieję :) Wiadomość ta pobudziła mnie do działania górskiego (do wspinaczkowego już jestem wystarczająco pobudzona :)) i do wyznaczenia sobie celów, na razie do marca, ale grunt to wziąć się w garść! Determinacja jest i oby na długo jej wystarczyło.




Pierwszym w tym roku wyjazdem w góry miał być wyjazd w Tatry. Już od ponad tygodnia emocjonowałam się na myśl o ukochanych górach. Pech chciał, że na trzy dni przed planowaną wycieczką, weszła trójka lawinowa, z tendencją wzrostową, a na dwa dni przed nic nie zapowiadało zmiany, a trzeba było coś przedsięwziąć. Padło na Beskidy. Pech chciał, że w dniu wyjazdu, trójka zmieniła się w dwójkę, ale jako, że już więcej osób było umówionych, a plan został zaakceptowany - odwrotu nie było. Za to za dwa i za trzy tygodnie, o ile pogoda dopisze - Tatry czekają :)

Tym razem padło na... Pilsko! Po trzech ostatnich wizytach na tej górze, mówię jej kategoryczne NIE! Chwila odpoczynku od tej góry mi się przyda. Nie wiem jak to się dzieje, że ląduję ostatnimi czasy właśnie tam - 3 razy w ciągu dwóch miesięcy to moim zdaniem sporo :)

Podczas wyjazdów w góry zazwyczaj przeżywam 2 nieszczęścia - pierwsze nieszczęście, to wyjście z ciepłego domu, jeszcze o tak niewdzięcznej porze. Wyjazd - godzina 0:00 z Bytomia, jedzie nas czwórka. Po drodze zbieramy w Tychach jeszcze jedną osobę - jest nas już piątka, jest ciasno, ale nie ma co narzekać. W Żywcu spotykamy się w kolejnymi trzema osobami, jednego pasażera oddajemy, żeby nieco odciążyć samochód i zaznać nieco wygody, i jedziemy do Sopotni Wielkiej.



(fot. Vision) Miejsce startu.


I tu następuje moje drugie nieszczęście - wyjście z mniej ciepłego niż mieszkanko (ale jednak stosunkowo ciepłego) samochodu na zimnicę. Lekki chłodek po wyjściu zmusza do marszu - no to idziemy, całą watahą :) Jest godzina 3:00. Dojechaliśmy tak późno, bo warunki na drogach pozostawiały wiele do życzenia.

(fot. Aniołek) Chwila wytchnienia :)


Szybko się rozgrzewamy i drałujemy w śniegu. Wszystkie te nieszczęścia w sekundę zostają zrekompensowane - chodzenie w śniegu daje tyle radości! Schronisko na Hali Miziowej ukazuje się naszym oczom zaskakująco szybko - hura! Myślę sobie - zagrzejemy się chwilę i pójdziemy dalej. Nic bardziej mylnego :) Jak usiedliśmy tak... siedzieliśmy przez trzy godziny! Do teraz zastanawiam się dlaczego, ale prawdopodobnie nikomu najzwyczajniej w świecie się nie chciało ruszyć na wschód słońca, i tak przesiedzieliśmy w wychłodzonej sali schroniska, zamiast iść i rozgrzać się w marszu. Co robiliśmy? Jedliśmy, piliśmy, marzliśmy, narzekania jakieś też się pojawiały. Ja siedziałam wtulona w kaloryfer, w polarze i softshellu na sobie, a mimo to nadal było zimno, nieprzyjemnie i do domu daleko.



(fot. Aniołek) Kaloryfer! :)


(fot. Aniołek) Zadomowiliśmy się chyba aż za bardzo :)

(fot. Vision) Najpierw sen pod kaloryferem, teraz na ławeczce :)

(fot. Vision) Tak upływał czas w schronisku.


O 9:15 ledwo bo ledwo, ale ruszyliśmy. Chyba zdaliśmy sobie sprawę, że dalsze siedzenie i biadolenie o wszystkim i o niczym nie ma sensu. Po drodze mijali nas narciarze - warunki tego dnia były wyśmienite do szusowania!

(fot. Vision) Szczęściarze - narciarze :) 

(fot. Vision)



(fot. Vision) Polski szczyt, a na nim ... klub nie z tej planety :)


Gdy już jesteśmy na polskim szczycie, próbujemy iść dalej, ale po zaledwie kilku krokach mówię "pas". Po prostu nie miałam już ochoty drałować w śniegu, było mi zimno i słowackiemu szczytowi w duchu już powiedziałam "nie" :) Cała reszta też zawróciła, więc nie czułam się osamotniona w swojej decyzji :)

(fot. Vision) I powrót.


Hala Miziowa i schronisko, z którym mam na bakier.



(fot. Vision)




Po dojściu w okolice schroniska, męska część wyprawy postanowiła zorganizować sobie skok z zaspy w... zaspy :)

Po chwili wytchnienia, uzupełnieniu płynów oraz po karmieniu, ruszyliśmy w drogę powrotną - tym razem nie powtarzamy naszego porannego zagrania i nie siedzimy w schronisku trzech godzin :)





(fot. Vision)


(fot. Vision) Próba robienia zdjęć.


(fot. Vision)
(fot. Vision)


(fot. Vision) Próbuję robić zdjęcia :)


(fot. Sokół)

Około 15:00 byliśmy już przy samochodzie, więc stosunkowo szybko byłam w domu. Miałam nadzieję, że coś jeszcze zrobię konstruktywnego w domu - nic bardziej mylnego! Padłam ze zmęczenia do łóżka. Prawdopodobnie wykończenie spowodowane było nie przespaną nocą, bo trasa, którą przeszliśmy była stosunkowo krótka :)

To był dobry dzień! Kolejny wyjazd, Tatry? ; )