wtorek, 29 maja 2012

26-27 maja - grillowanie w Rzędkowicach, wspinanie w Mirowie

Po piątkowych szaleństwach w postaci wspinania i wieczorno-nocnych juwenaliów (moich, Madzi i Grześka), rano, o zgrozo, czekała mnie praca. Szczęście w nieszczęściu, że pracowałam tylko do 16:00, więc mogłam zaplanować sobie nie tylko niedzielę, ale i sobotnie popołudnie. Z racji tego, że uwielbiam spędzać czas na świeżym powietrzu, na łonie natury, w skałach czy w górach, ruszyliśmy około 17:30-18:00 w kierunku Rzędkowic. Nie, nie będziemy się tam wspinać, bo już wspominałam, że średnio przepadam za tym miejscem, a i Madzia nie jest entuzjastycznie nastawiona do wspinania się tam. Nieszybkie zakupy w TESCO, nieco szybsze w Carefourze (uzupełnienie tego, czego zapomnieliśmy kupić w TESCO :)) i jedziemy. Po naszej lewej stronie cały czas towarzyszyło nam bajeczne niebo.

fot. G.Buła



Po 20:00 dojeżdżamy, rozpalamy grilla, z którego ja usilnie próbuję zrobić ognisko, rozbijamy namiot i zaczynamy biesiadować. Mogłam dać upust swoim piromańskim zapędom.

(fot. A. Kawka) Piromania w najczystszym wydaniu.





Niebo gwieździste, niezbyt chłodna noc jak na tę porę roku - cudownie. Około 00:00 idziemy spać - ja z Arturem do auta, które okazuje się bardzo wygodne, wygodniejsze niż Skoda Fabia Combi, a Madzia z Grześkiem w namiocie.

Około 7:00 pobudka, śniadanko, pakowanie manatków i ruszamy w stronę Mirowa, gdzie na dziś mamy zaplanowane wspinanie.



Na pierwszy rzut na skale "Trzy siostry", droga za V o nazwie "Niebo w Gębie". Pierwsza idzie Madzia i prowadzi drogę OS, Artur w tym czasie nie patrzy, więc też jako drugi prowadzi OS, następnie Grzesiek podejmuje batalię ON ROPE, w butach kompletnie nie przeznaczonych do wspinaczki, ale wykazuje się hartem ducha i siłą mięśni i w ciągu dochodzi do końca, mimo, że to jego pierwszy raz w skałach. Na końcu idę ja, fleszykiem, bo asekurując widziałam, jak inni to robili :)


Spotowanie w moim wykonaniu.


Madzia i jej ON SIGHT.





Ja.


Grzesiek.


Następna droga to falstart. "Pozdrowienia z podziemia". Nie tak oczywista droga, jakby mogło się wydawać, trudna jak na VI+, warto popróbować, żeby się przekonać jak wygląda solidna VI+. Po próbach moich, Madzi i Artura stwierdzamy, że idziemy stąd dalej. Pada na "Szafę".

Kolej na "Rum z Colą" za V+, które Artur prowadzi RP second GO. Po trudnościach nogi dwa razy wyślizgują mu się ze stopni, ale siłą woli (i mięśni :)) utrzymuje się i dochodzi do stanu. Madzię przerasta wysięg, który faktycznie może być przyczyną niepowodzenia na tej drodze. Ja wstawiam się w "Gin z tonikiem", ale z obawy o palce, które muszą na tej drodze działać i pracować, rezygnuję. Nie mam zamiaru w tym sezonie po raz kolejny się skasować. Wypijamy po piwku i idziemy dalej.

Beer.









(fot. A. Kawka) Madzi próby na Rumie z Colą.


Uciekamy na Czwartą Grzędę, gdzie jak zwykle nie ma ludzi. Troszkę mnie to dziwi, bo drogi na Czwartej są moim zdaniem genialne. Wstawiam się w "Rycerskie szarpnięcie" za vi.1+. Boulderowy ruch na początku drogi mnie zaskakuje i wybiera siły, ale o dziwo przechodzę go, sama nie wiem jak. Na krótkim filmiku, Artur uchwycił mój brak gracji w wychodzeniu na półę oraz wulgaryzmy sypiące się z moich ust po przejściu tego boulderowego ruchu. Aż mi wstyd!







(fot. A. Kawka) Madzia i Mysia.



(fot. A. Kawka) Gdzie tu są jakieś stopnie?


Po "Rycerskim szarpnięciu" poszłam jeszcze z Madzią jeszcze na "Sztywny Pal Azji", który poprowadziłam FL, jednak wystraszona podczas prowadzenia byłam, ponieważ wcześniej idąca Magda nastraszyła mnie nieziemsko :) Ale poszło.

Po wszystkim wyjeżdżamy, bo niestety czas nas goni. Myślę, że udany weekend wspinaczkowo. Co prawda żadnego fajniejszego przejścia nie mam za sobą, ale kolejne cele na oku, Artur poprowadził kolejne dwie drogi, robiąc sobie solidną podstawę do trudniejszych dróg, Madzia ma też zapewne drogi, z którymi jeszcze przyjedzie się rozprawić w najbliższym czasie, a Grzesiek mamy nadzieję, ze złapał bakcyla :)

niedziela, 27 maja 2012

25 maja - Podzamcze

Piątek. Jedne prognozy zapowiadają, że ma padać, inne, że pogoda nie będzie sprzyjała osobom, które mają zamiar się wspinać w skałach. A my miałyśmy zamiar. My, czyli "ekypa" w składzie Madzia, Asia, ja, oraz Kajtek z Asią jako niezależna grupa wspinaczy :P
Około 10:00 wyjazd z Katowic. Kierunek: Podzamcze. W tym roku jakoś tak się układa, że często tam bywam. Często zdarza mi się znużenie jakimś regionem wspinaczkowym, ale w tym roku jakoś tak wyszło, że wszędzie mam co robić i wszędzie chce mi się jeździć (oprócz Rzędkowic ;P). Wysiadamy z auta, ubrani wakacyjnie, krótkie rękawki, krótkie spodenki, japonki, a tu zaskakuje nas chłodny wiatr. Chyba troszkę pomarzniemy tego dnia. Idziemy bez zbędnych ceregieli w rejon Obelisku i Ratusza. Każdy ma tam co robić.
Pierwsza idzie Madzia. Polecam jej drogę o wdzięcznej nazwie "Solidarność jajników". Polecam argumentem, że droga "dobra na oesa". Madzi jednak średnio przypadła do gustu i przehacza do końca drogę, po czym przepina się, ściąga wszystko i nie wykazuje ochoty, żeby spróbować ją poprowadzić w ciągu. Taki skałkowy foch z przytupem :) 

Madzia prowadzi "Solidarność jajników" VI+


Następna idzie Asia. W zeszłym tygodniu próbowałyśmy drogę "Małe modrzewiowe loty" i dziś Asia postanawia je poprowadzić w ciągu. Pierwszą jej próbę tego dnia można nazwać "Amnezja". Asia idzie bez wcześniejszego przypomnienia sobie przechwytów i w efekcie prowadzi "Małe modrzewiowe loty", ale w drugiej próbie tego dnia. 

Mina srającego kota.


W międzyczasie ja prowadzę "Ofiary celibatu" za rzekome VI.1+ on sight. Droga tak zakurzona, tak zapajęczona, że mam wrażenie, że to właśnie jej stan świadczy o jej trudnościach. 

Na koniec próbuję najpierw na wędkę drogę, która przypadła mi do gustu i po prostu mam na nią ochotę. "Policjanci to palanci" za V.1+. Ciekawy ruch jeden, nad którym chwilę musiałam pomyśleć. Próba prowadzenia skończyła się fiaskiem, ale następnym razem pojadę już z założeniem, że ją zrobię. Im więcej pracy wkładam w drogę, tym więcej frajdy mi daje jej zrobienie.

Zaciśnięte zęby na "Policjanci to palanci" VI.1+.


Grunt to optymalne ustawienie :)


Przytul do serca skałę.


Madzia jeszcze też rozprawia się na wędce z "Smurfy to pedały", ale też dla niej ten piątkowy chłodny dzień nie jest tym dniem, w którym dane jej było zrobić tę drogę. Asia jeszcze powstawiała się w "Filarek Kurtyki" na Adepcie i finito dla każdej z nas.
Lekko zmęczone jedziemy do domu, żeby się ogarnąć, coś zjeść i uderzyć na dzikie tańce na juwenaliach :)

To był dobry dzień!

I moja kole

środa, 23 maja 2012

Podzamcze z Madzią - 21 maja


Poniedziałek mam wolny, Madzi też nikt na uczelnię nie goni. No to jedziemy w skały! Sprawa się komplikuje, bo żadna z nas nie ma prawa jazdy, trzeba jechać pociągiem. To nic, bo już jechałam w ten sposób w skały, z tym, że tego samego dnia musiałam na 17:00 być w Katowicach na szkoleniu. Dla chcącego nic trudnego, tym bardziej dla osób, które kochają się wspinać i kochają spędzać cza na świeżym powietrzu. W niedzielę wieczorem krótka wymiana esemesów:

Ja: Madzia, jutro rano skały, 7:00 mamy pociąg do Zawiercia!
Madzia: Jaaa, a nie da rady niczym o 8:00.
Ja: No kurde nie bardzo, muszę o 16:00 stamtąd wyjechać już… Wstaniesz!
Madzia: Wstanę, wstanę, ok.

Umawiamy się na 7:00 na dworcu w Katowicach. Pobudka o 5:00, otwieram oczy, jedno po drugim, pogoda zapowiada się piękna, ale tak jakoś… spać się chce. W trosce o Madzię oczywiście, a nie o siebie, przypominam sobie, że jednak późniejszy pociąg jest. Taki o 7:32 bodajże, więc pół godzinki więcej spania dla mnie J Piszę z cieplutkiego, wygodnego łóżeczka:

Ja: Madzia, możemy jeszcze jechać jak coś o 7:30, możemy nim jechać?
Madzia: Zabiję Cię, będę mieć godzinę czekania w Kato.
Ja: Nie nie, spoko, ja wstałam, jak ten o 7:00 to spoko.

Trzeba było szybko wycofać z durnego pomysłu i jeszcze szybciej wstawać, żeby zdążyć na ten umówiony. To jest właśnie moja zmora – wydłużanie spania, wydłużanie drzemania. Finalnie jestem w Katowicach na dworcu o 7:00. Pociąg do Zawiercia niedrogi, około 5 zł za ulgowy bilet. Mała wtopa przy kasie "Kolei Śląskich", bo wisi rozkład jak byk i godziny odjazdów wypisane. Madzia patrzy na mnie spod byka:

Madzia: Nie ma nic około 8, Mysia, taa...
Ups...
Jesteśmy przed czasem i na chwilę jeszcze siadamy na ławeczce i pałamy się widokiem świeżo wyremontowanego peronu na dworcu. Zacnie! Nowy wygląd przypada nam do gustu.

Peron bodajże drugi? Nowo wyremontowany.

Nowy peron 2.
Koleje Śląskie nas zaskakują. Wygodnie, czysto, przyjemnie i nowocześnie. Tylko coś strasznie długo, opóźnienie z półgodzinne, i po około godzinie jesteśmy w Zawierciu. Kupuejmy bilety powrotne, żeby później nie tracić czasu na takie sprawy i idziemy na busik do Ogrodzieńca. Przy okazji zauważamy, że na Jurę bardzo łatwo dojechać komunikacją miejską. Do Rzędkowic, Podlesic, na Podzamcze, do Smolenia. Minus jest taki, że do Rzędkowic i Podlesic, to raczej tylko w tygodniu. Dobre i to. Wsiadamy w busik i jedziemy na Podzamcze. Po około 10 minutach jesteśmy na miejscu. Ogarniamy busik powrotny, według rozkładu jeden jest o 15:01, ale dziwnie wyszczególniony. Dla pewności dzwonimy pod podany numer przy rozkładzie. Wybieram numer i chwilę czekam na odzew.
Pan Busiarz: Słucham?
Ja: EEEEE
Cholera, nie wypada zacząć od "jedzie ten o 15:01?" bez żadnego wstępu czy przedstawienia się. A nóż widelec się jeszcze źle dodzwonię. 
Ja: Czy dodzwoniłam się do...
Szybkie spojrzenie na rozkład, czy jest może nazwa firmy, która zajmuje się przewozami, jakakolwiek nazwa własna... Jedyne co dostrzegam to "odjazd busów". Czas ucieka więc szybko wypalam:
Ja: Czy dodzwoniłam się do busów?
Wypowiadając to zdanie zdaję sobie sprawę z jego absurdu i w międzyczasie wybucham śmiechem, Madzia też się śmieje w głos, nie jestem w stanie prowadzić dalszej rozmowy, nawet "do widzenia" nie jestem w stanie powiedzieć i odkładam słuchawkę. Jeszcze chwilę się śmiejemy i nagle podjeżdża busik, podchodzę do kierowcy i pytam czy jedzie ten o 15:01, czy rozkład aktualny. Widzę, że trzyma komórkę w ręce.

Ja: To do pana przed chwilą dzwoniłam?
Pan Busiarz: Tak do mnie.

Pan Busiarz też się śmieje z zaistniałej sytuacji. 15:01 jedzie, aktualny. Wszystko gra, idziemy się wspinać. Słońce od samego rana grzeje niemiłosiernie, zapowiada się upał.
Udajemy się w kierunku Niedźwiedzia. Jedna z ładniejszych piąteczek się tam znajduje, Oszołomiony Oszołom. Wbijam pierwsza. Nie wiem ile razy już tę drogę robiłam, ale przechwyty znam na pamięć. Zjeżdżam. Madzia dawno się nie wspinała, więc rozważa pójście na wędkę. Uskuteczniam zmianę jej planów i namawiam na prowadzenie. Kilka podpowiedzi i udaje się! Madzia śpiewająco przechodzi Oszołoma. Po przypomnieniu na ziemi zasad przepinania się na stanowisku, robi to samo na górze i ściąga wszystko z drogi.

Madzia przed prowadzeniem Oszołoma.

Proszę się wspinać.



Chwila odpoczynku, wieszam wędkę na Pieszczotach Gołoty, za VI.1. Patentuję ruszki od góry, problemem jest dobre ułożenie nóg przy wyjściu z przewieszenia. Sama nie wiem, czy mam te przechwyty już w głowie i czy poprowadzę następnym razem, ale będę próbować. Madzia też idzie Pieszczotki na wędkę. Przy zjeździe ściąga wszystko. Uciekamy z Niedźwiedzia, bo jest wystawiony na najmocniejsze słońce, a nam nie zależy na spaleniźnie. 


Zamek w Ogrodzieńcu. 


Idziemy w okolice Ratusza, gdzie spotykamy jedynych tego dnia wspinaczy. Ochota na Małe Modrzewiowe Loty jest ogromna, ale dziś się nie podejmuję. Idziemy na "Smurfy to pedały" za VI+ i wieszamy wędkę na "Policjanci to palanci" za VI.1+. Po jednym przejściu Smerfów i odpoczynek. Słońce nas wymęczyło, Madzi choroba w pełni, moje przeziębienie i wszystko to złożyło się na to, że... usnęłyśmy pod skałą na około godzinę. Relaks na świeżym powietrzu pełną gębą :) Po godzinie orientujemy się, że mamy mało czasu do odjazdu busa, więc szybko wbijam w drogę, żeby pościągać ekspresy. Na moje nieszczęście wbijam w VI.1+, co nieco wydłuża czas wyjścia. Oczywiście robię to po bloczkach, ale mogę stwierdzić, że droga urabialna i całkiem ciekawa. Ściągam wszystko i biegniemy na busa. Zdążyłyśmy. W Zawierciu mamy jeszcze chwilę, więc idziemy po lody, żeby spalone kalorie uzupełnić, a jak :) Na szkolenie na 17:00 zdążyłam bez problemu, z tym, że nie uniknęłam dziwnych spojrzeń na linę i spodnie okraszone magnezją.
To był dobry dzień!

poniedziałek, 21 maja 2012

19 maja - Podlesice.


Szajba, pasja, fioł(ek)? Nie wiem ja to nazwać, ale któraś z tych przypadłości mi dolega. Fioła mam na punkcie wspinania i gór, a już całkiem po reszcie wspinania w górach. 

Sobota wolna, pogoda zapowiada się elegancka, więc nic innego jak jechać w skały. W ten weekend posucha z chętnymi na wspinanie, więc daję pierwszy raz (być może i ostatni) ogłoszenie na „wspinaczkowym ugadywaniu”- jest to taka swego rodzaju grupa, forum, gdzie ludzie umawiają się na wspin, przeważnie jako pasażerowie, jedynie do samochodu, w celu zredukowania kosztów przejazdu. Daję więc takie ogłoszenie, jest nas trójka, ja, Asia i Artur, więc dwie osoby spokojnie się zmieszczą. Daję ogłoszenie:
Dwa wolne miejsce na wyjazd w skały w sobotę (19 maja). Start z Bytomia przez Katowice. Miejsce do ustalenia. Szczegóły na priv :)”.

Wszystko ładnie, umówiliśmy się na 9:50 w Katowicach, czekaliśmy na „ekypę” z  15 minut. Idą. Wychodzę z auta i ku memu przerażeniu widzę… cztery osoby?! Pytam „to jedziemy na dwa auta jednak? Kto z Was z nami jedzie?”. Odpowiedź przeszła moje najśmielsze oczekiwania, bo słyszę, że…nikt. To po cholerę ludzie się umawiają, zajmują te cholerne miejsca w samochodzie i nawet nie dają znać, że jednak nie jadą z nami!? Nie rozumiem sposobu myślenia wielu osób, a już tym bardziej takich, którzy robią delikatnie mówiąc w bambuko. Przynajmniej wiem, z kim w skały mamy nie jeździć. Druga sprawa – dojeżdżamy do Podlesic, „ekypa” cały czas za nami jechała oczywiście a jakże, bo jak się dowiedziałam, nie wiedzą jak jechać w jakiekolwiek skały, więc siedzieli nam na dupie całą drogę. Nawet nasz przystanek po żelki w TESCO (ahhhh…) był ich przystankiem. W Podlesicach samych nie inaczej – podeszło towarzystwo z nami pod skałę, ja zaczynam się szykować do poprowadzenia drogi, Artur przygotowuje się do asekurowania i nagle, główny dowodzący grupy wypala: „Bo my generalnie mamy takie pytanie, bo, czy moglibyście nam gdzieś tu nisko pokazać jak się przepina, bo chcieliśmy właśnie jechać z kimś kto nam to pokaże”. Czekałam tylko na moment, aż Artur wybuchnie, sama też byłam blisko, ale usłyszeli tylko „NIE” i „nie przyjechaliśmy tu kogoś niańczyć” i koniec tematu. Nie wiem, czy to aż tak trudno zrozumieć, że skoro umawiamy się tylko na przejazd, to jest to tylko właśnie przejazd? Tym bardziej, że „ekypa” nic wcześniej nie wspominała o tym, że mielibyśmy ich nauczyć i uczyć przepinać się w skałach, słowa na ten temat nie było. Czasami żałuję, że nie mam w sobie na tyle odwagi, żeby po prostu powiedzieć „SPIERDALAĆ”.

Sekundka, zaraz będę się wspinać.

Tyle słowem wstępu. Początek nie należał do najprzyjemniejszych, ale później już było wszystko ładnie, elegancko i przyjemnie. Pierwsza droga, w którą się wbijamy, to jakieś VI+ na Młynarzu. Prowadzę pierwsza. Zacinam się w pewnym momencie i zjeżdżam. Druga idzie Asia. Też zacina się w tym samym miejscu, bierze blok i po chwili odpoczynku szturmuje „trudności”. Następnie idzie Artur, który po bloczkach również dochodzi do stanu. Po małej wymianie zdać z Arturem postanawiam poprowadzić drogę w ciągu i… jest. VI+ moja. Następna droga. V+ również na Młynarzu. Dla Asi oesik, Artur prowadzi elegancko w drugiej próbie i tym samym ma kolejną drogę na swoim koncie. Nie wiem kto był bardziej dumny, ja czy on J W każdym razie – ruszyła maszyna do przodu! 






Wstawek również kilka z Asią mamy w "Kant Młynarza" jeden już w zeszłym roku zrobiłam, jeden jest za vi.2/2+, a drugi za vi.1+. 

Coś tu nie gra...

Ekwipunek.


Artur jeszcze raz musi iść V+ i pościągać z dwóch dróg ekspresy. To znaczy musieć nie musi, ale troszkę treningu nikomu nie zaszkodzi :) A że z nas dwojga Arturowi najbardziej się dzisiaj chce i najwięcej siły ma, manewruje przy skale i ściąga wszystko co na niej zostawiliśmy. 



Tyle z Młynarza, tyle z Podlesic na dzień dzisiejszy. Fotek mało, za to dużo wspinania po "trudniejszym", przynajmniej dla Artura. I tak ma być :) Byleby do przodu, w końcu wakacje wspinaczkowe się zbliżają... :)

Na koniec urządzamy sobie spacerek po uroczych Podlesicach, które są tak blisko Rzędkowic, a tak diametralnie się od nich różnią. Nigdy za Górą Zborów nie przepadałam, jednak ostatnimi czasy, moje patrzenie na nią całkiem się zmieniło. 








Podlesice.




Dla ciekawskich, polecam we wgłębienie się w tajniki Góry Zborów i Góry Kołoczek, które znajdują się w publikacjach Wydziału Nauk o Ziemi. Warto!

I kolejny wspólny, wspinaczkowy, ciekawy dzień za nami. Czekam na weekend!

niedziela, 20 maja 2012

18.05.2012 - Rzedkowice i Podzamcze


Plany były takie: cały weekend z Arturem w skałach i maksimum wspinania. Niestety, praca płata figle, i tym razem znienacka wyskoczyła zmiana popołudniowa w niedzielę. Nie mam w obowiązku brać tak zwanych „niechcianych” zmian, jednak zważywszy na fakt, że czeka mnie kilka dłuższych wyjazdów na praktyki terenowe, wolę spędzić w skałach/górach jeden dzień mniej bez konieczności narażania się szefostwu. Wyszło więc tak, że tylko sobotę mogłam poświęcić na wspólny wyjazd.


Ale jeszcze zanim nadszedł weekend, trzeba było wykorzystać jakoś wolny piątek. Od tygodnia byłam umówiona na wyjazd w skały, bez mężczyzny mojego niestety (ktoś musi pracować, żeby bawić mógł się ktoś ;P). Jedziemy więc z Asią, Asią i Kajtkiem przed 11:00 z Katowic. Najpierw kierujemy się na Rzędkowice, gdzie wspinam się z Asią, Kajtek natomiast ze swoją Asią jadą na Jastrzębnik. Słońce świeci, zachmurzenie w granicach 2/8, błękitne niebo, tylko ten doskwierający chłodny wiatr. Wspomnę jeszcze, że skały rzędkowickie stanowią łańcuch ostańców, które ciągną się na długości 1,5km. Nie jest to mój ulubiony rejon wspinaczkowy, na co złożyło się kilka czynników:
- Jura to Jura – generalnie mydło. Wyślizgane drogi, słabe tarcie (eh, i w tym miejscu następuje westchnienie na myśl o tarciu w Sokolikach czy w Sulovie, eh), ale Rzędkowice moim zdaniem przebijają wszystko. Wspinając się po tutejszych skałach, na myśl przychodzi mi piosenka Bajmu: „wtedy płynę, płynę (chwytam śliskich klam)”.
- drugi punkt powinien tak naprawdę być tym pierwszym, bo pierwszy wynika z drugiego. Tłumy. W żadnym rejonie wspinaczkowym nie widziałam chyba tylu ludzi co w Rzędkowicach. Miałam to szczęście, że nigdy nie trafiłam na wybitnie duże ilości ludzi w skałach, na konieczność czekania w kolejce do drogi, ale w Rzędkowicach naprawdę jest sporo ludzi, zwłaszcza w weekend.

Kursanci z AWF`u.



No, tyle marudzenia, chciałam tylko zaznaczyć, dlaczego to nie Rzędki są moim number one. Generalnie wszystkie skały są cudowne, i jak się nie ma co się lubi to się wspina po wszystkim J

Idziemy pod Turnię Kursantów. I faktycznie – kursantów sporo, ale na szczęście są jedynymi wspinającym się osobami tego dnia w Rzędkowicach. Z Asią wbijamy się nieśmiało w drogę, która jak się dowiedziała, również i Asi w przeszłości nie przypadła do gustu – Bader Meinhof. Taka droga, troszkę siłowa, troszkę wyślizgana, ale generalnie warta uwagi i zrobienia. Nie tym razem. I Asi i mi brakuje cierpliwości. Patrzymy łakomym wzrokiem na „Moja droga ja Cię kocham”, ale nie, nie będziemy przeszkadzać wspinającym się tam osobom. Idziemy na „Brzuchatą Turnię” i na wędkę wbijamy się w „Myśliwych z Jurgowa”. Ładna, dłuższa nieco droga, na którą warto wrócić, żeby ją poprowadzić. 

Wędka na "Myśliwych z Jurgowa".


Zwijamy się i idziemy na parking gdzie czeka na nas Asia z Kajtkiem – razem jedziemy na Podzamcze. 

Mam sentyment do Podzamcza, bo właśnie tam najwięcej czasu spędziłam w swoim pierwszym sezonie wspinaczkowym. Idziemy w okolice „Ratusza” i z Asią wbijamy w „Małe modrzewiowe loty” za vi.1+. Droga bardzo ładna, warta polecenia. Mogę nawet bez wahania stwierdzić, że jest to najładniejsza droga na polskiej jurze, jaką dotychczas robiłam. Kilka zabawnych sytuacji z Asią na drodze miałyśmy, np. Asia nie wzięła ekspresów ze sobą, o czym przekonała się w momencie, gdy chciała się wspinać, ale na szczęście nie pozabijałyśmy się J

„Małe modrzewiowe loty” są drogą, która bardzo wybiera siły, cały czas idzie się w przewieszeniu, co prawda w klamach po pachy, ale mimo wszystko cały czas to jest przewieszenie. Po kilku wstawkach kończymy małym piwkiem na łonie natury, wśród modrzewiów i idziemy pod Cimy po Asię i  Kajtka. Po chwili wszyscy już jesteśmy „gotowi” i ruszamy w stronę auta. To był dobry dzień, mimo, że żadnej drogi nie mogę wpisać do mojego kajeciku J Ale co dziś przewspinane to moje.


Kamol.


niedziela, 6 maja 2012

Deszczowy Sulov: 2.05 - 4.05



Lubię jeździć w nowe rejony wspinaczkowe, więc tym razem też padło na coś nowego. Postanowiliśmy odwiedzić naszych południowych sąsiadów, a mianowicie wybraliśmy się do Súľov – Hradná. Jest to wieś położona w północnej części Słowacji, około 20km za Żyliną.
Plany były różne, jedziemy albo w pierwszej części majówki, albo w drugiej. Wszystko zależało od naszych zmian w pracy. Jak się teraz okazuje, niestety padło na drugą część majówki – od środy. Dlaczego niestety? Ano pogoda nie spisała się. Troszkę żalu jest, jednak to ryzyko pogodowe jest wpisane w taki tryb życia – jedziesz i albo będzie ładnie albo natura pokaże swoją dominację. Tym razem pokazała. Wyjazd można więc uznać nie za wspinaczkowy a rekonesansowy. Dobre i to, teraz wiemy co gdzie i jak. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo:

a)  Przekonaliśmy się co mamy dopracować w naszej logistyce wyjazdów biwakowych, w co jeszcze przed wakacjami musimy się zaopatrzyć.
b)  Po drugie, i chyba najważniejsze, przekonaliśmy się, jak spać w mojej Skodzinie. W wakacje wiadomo, namiot jest najlepszą opcją, najwygodniejszą, ale „w razie czego” wiemy jak złożyć siedzenia i jak spać. No i przede wszystkim przekonaliśmy się, że da się spać (Skoda FABIA Combi nie jest szczególnie przystosowanym samochodem do nocowania w nim dłużej niż jedna noc).
c)  Zahartowaliśmy się deszczem. Deszcz nas zahartował.


Około 14:00 po zakupach w bielskim TESCO i po szeregu innych czynności, wyjechaliśmy. Z minuty na minutę chmury coraz bardziej pokrywały niebo, i z zachmurzenia 1/8 doszło do zachmurzenia 8/8. Im bliżej Słowacji tym ciemniejsze niebo. „Przejdzie bokiem” – można uznać za hasło wyjazdu. Tak prawdę powiedziawszy całe życie w górach, skałach, gdziekolwiek na wycieczce, powtarzam „przejdzie bokiem”, zresztą nie tylko ja, wszyscy zazwyczaj pełni nadziei powtarzamy „przejdzie bokiem”, kiedy tylko mamy w planie wędrowanie/wspinanie/trekking czy inną formę aktywności, a pogoda zaczyna psuć nam plany, a niebo straszy swym ciemno-szarym odcieniem.
Po pewnych zawirowaniach i wprowadzeniu Artura w błąd odnośnie drogi prowadzącej do miejsca docelowego, trafiliśmy!

A gdzie trafiliśmy? Jak już wspomniałam, Sulowskie Skały (Súľovské skaly) znajdują się w północnej części Słowacji, około 20km od Żyliny. Tak bardziej geograficznie, to Sulowskie Skały są częścią Sulowskich Wierchów, pasmo górskie zachodniej części Gór Strażowskich. Góry Strażowskie natomiast należą do Łańcucha Małofatrzańskiego. W zeszłym tygodniu byliśmy w jednej z trzech części tego łańcucha, na Małej Fatrze, teraz w Górach Strażowskich, jeszcze tylko nasza stopa nie była w Górach Inowieckich. Przyjdzie i na to czas.

Gdy już w deszczu dojechaliśmy, wypakowaliśmy się i gdy tylko przestało padać poszliśmy się przejść, żeby zobaczyć rejon. Było świeżo po zlewie, więc sprzętu do wspinaczki nawet nie warto było brać, bo wszystko mokre. Jeszcze przed „spacerkiem” poszliśmy się zameldować na cempingu i zorientować w cenach. 2,5 euro od osoby, plus 2,5 euro za namiot plus 2,5 euro za samochód. Dwa namioty, auto, plus koszty za osobę – jak zniwelować koszty? Śpimy z Arturem w samochodzie, a znajomi w namiocie, więc zapłacimy o te 2,5 euro za dobę mniej. Po zameldowaniu ruszamy na spacer. Region od razu przypadł mi do gustu – uwielbiam takie odludne miejsca, gdzie jeden sklepik na wieś całą, mało ludzi, kościółek, mnóstwo zieleni bujnej, cisza. Na cempingu muszę zaznaczyć, że same polskie rejestracje.

Aga pokazuje nam, gdzie jutro będziemy się wspinać (oczywiście o ile pogoda dopisze). Lasy tamtejsze są urocze. Oglądamy skały, dotykam przy okazji zlepieńca, bo jeszcze nie miałam okazji się po czymś takim wspinać, jest to nowość dla mnie i nie wiem czego mam się spodziewać po tych formacjach skalnych. Na pierwszy rzut oka widać, że tarcie nieziemskie, lepsze niż w tatrzańskim granitoidzie. Świetnie. 

Idziemy na rekonesans.


Pierwsze i ostatnie promienie słońca na tym wyjeździe.




Miłe dla oka widoki, barwy.




Spacerujemy tak ponad godzinę, po czym wracamy na camping, robimy ciepłe jedzonko i idziemy spać. 



Nasza pierwsza noc w samochodzie, troszkę chłodno, troszkę twardo, troszkę ciasno, ale stwierdzamy jednogłośnie – da się!

Pierwotny plan Agi, żeby wstać o 6:00 i przed 7:00 wyjść na wspin padł. Wstaliśmy po 7:00, co jak później się okaże było błędem. Zjedliśmy śniadanie i z niepokojem obserwowaliśmy chmury, kierunek wiatru i rozwój sytuacji meteorologicznej. 

Zaczyna padać. Jedzonko z ławy zbieramy, Aga z Krzyśkiem pakują się w namiot my do samochodu i drzemanie.



 Za chwilę Aga z impetem otwiera klapę bagażnika – wyjazd, idziemy się wspinać, spróbujemy, czekanie bez sensu. Przestało padać, podchwytujemy pomysł Agi i idziemy w kierunku skał. Idziemy lasem gdy nagle… zaczyna lać. Leje leje i ewidentnie nie zamierza przestać. Górscy pod skałami, my w lesie gdzieś pod drzewem czekamy. Po chwili widzimy Agę i Krzyśka, jak schodzą. Idziemy wszyscy. Na dole, w barze przystajemy na piwo. Ja wybieram Rezane, czyli tak zwane rżnięte, pół na pół piwo jasne i ciemne. 



Rezane.


Przestaje padać. Podejście numer dwa. Idziemy lasem, po drodze z Arturem tracimy drogę, wymieniamy między sobą kilka zdań, niezbyt przyjemnych. Może to wynik podenerwowania pogodą? W końcu trafiamy. Krzysiek i Aga już oszpejeni, my szybko też wyciągamy klamoty i wstawiamy się w jakąś VI. 

Skała genialna, tarcie na stopniach wymarzone, na wszystkim but stoi. Dochodzę do stanu, ale jak się później okazuje niewłaściwego dla drogi którą robiłam. Po mnie idzie Artur, przepina się mimo problemów jakie go na górze czekają i zjeżdża. Znów kilka uwag między sobą wymieniamy i wbijamy w drugą drogę. Też VI, prowadzę, ciekawsza droga od tej pierwszej, Artur idzie drugi i w ostatnim momencie przepina się przed nadejściem burzy. 



Asekuruję Artura


Zwijamy sprzęt i manatki i uciekamy spod skał w dół, w stronę cempingu. 

Po drodze łapie nas totalna zlewa, przemakam do bielizny, grad leci z nieba jak szalony, Artur zakłada kask, bo kulki lodowe ciosają w łebki, ja na szczęście mam kaptur i aż tak tego nie czuję. Gdy jest deszcz, na początku człowiek stara się przed nim uchronić, żeby jak najmniej zmoknąć. Albo ucieka czym prędzej w bezpieczne miejsce, albo chowa się gdzieś między krzakami. Gdy widzi, że to bez sensu, że schronienie pod drzewem nic nie daje, pełen irytacji idzie dalej, myśląc tylko, żeby jak najmniej przemoknąć. Gdy kurtka, bluzka, spodnie i buty są przemoczone, po fazie irytacji, następuje totalne zobojętnienie. Nastawienie „wszystko mi jedno” przyszło i ku mnie. Pod koniec szłam już wolnym tempem, wchodząc w olbrzymie kałuże, nie przejmując się totalnie przemoczonymi ciuchami. Znów trafiamy do miejscowej knajpki, znów Rezane raz poproszę. Na szczęście Artur miał spodnie i bluzkę dla mnie na przebranie, więc względnie sucha mogłam siedzieć. Po ponad godzinie poszliśmy na cempa, zrobiliśmy ciepłe jedzonko, wypiliśmy złoty napój, wykąpaliśmy się w ciepłej wodzie (uroki cempa) i poszliśmy spać. Ta noc była cieplejsza niż poprzednia, niebo gwieździste i księżyc widoczny. Wszystko to dało złudzenie, że dnia następnego będzie piękna pogoda umożliwiająca wspinanie. Nic bardziej błędnego. Rano siąpiło, zimno, wilgotno, pochmurnie. Jemy śniadanie i uciekamy. Sulov nie był dla nas łaskawy, jednak plan jak najszybszego powrotu tam jest w głowach i nie zawahamy się go wdrożyć w życie. Raz na jakiś czas musi trafić się brzydka pogoda na wyjeździe, jest to wpisane w ryzyko „wyjazdowo-podróżniczego” trybu życia. A że ostatnio pogoda mnie bardzo rozpieszczała, musiało się i deszczowo zrobić  J Mimo wszystko wyjazd udany, miło wspominać będę deszczowy Sulov i barową pogodę.