niedziela, 29 kwietnia 2012

28.04.2012 - Mała Fatra (Horne Diery, Stoh, Południowy Gruń, Chleb)


Majówka wyczekiwana. Niby najdłuższa od jakiegoś czasu, jednak w zeszłym roku, jadąc na Frankenjurę też nie najkrótszą majówkę miałam. W tym roku również zapowiadało się aktywnie i ciekawie, jednak na mniejszą skalę, ponieważ:
- finanse – plany na wakacje są, więc i na nie trzeba oszczędzać nie zadłużając się u nikogo, żeby wyjechać na majówkę
- w środku urlopu majówkowego czeka mnie praca – oł jea, moja praca nie zna litości dla pracowników i majówka nie majówka, święta – trzeba iść. Ale diengi się zarobi, więc idę prawie bez marudzenia J
Piątek godzina 17:00, koniec geografii ekonomicznej (ble), zabieram się przy okazji z kumplem do Tychów, skąd mam nadzieję szybko pociągiem dostać się do Czechowic. Nic bardziej mylnego, wszystkie pociągi są opóźnione o około 30 minut. Na szczęście mam wybawcę w postaci książki, dzięki której 30 minut mija jak 5. Około 19 jestem w Czechowicach. Z Arturem idziemy jeszcze na krótki spacer po zaporze w Goczałkowicach, towarzyszy nam piękny zachód (ta, udajemy wrażliwych na piękno natury :P). Podczas tego krótkiego spaceru planujemy swoją przyszłość górsko-wspinaczkowo-jakąś tam na najbliższe 150 lat. Marzenia trzeba mieć, później zamienić je w plany i w końcu mieć zrealizowane jako cele J 

Zachód widziany znad zbiornika zaporowego w Goczałkowicach.

Zbiornik w Goczałkowicach oprócz swej funkcji retencyjnej, przeciwpożarowej oraz rekreacyjnej,  zaopatruje również w wodę część GOP-u. 

Wracamy do domu, pakujemy się na dzień następny i idziemy spać. Spania tego niewiele, bo o 2:30 mają po nas przyjechać znajomi. Zasypiając, w półśnie rzucam do Artura „zadzwońmy do nich, że nigdzie nie jedziemy…”. Odpowiada mi tylko śpiące „mhm”. Budziki nastawione na 2:00. Zasypiam. Pobudka szybka – jeden budzik bardziej agresywny (mój), po nim zaraz drugi Arturowy. Artur pisze sms do znajomych, gdzie są. Odpowiedź „Tychy” podziałała jak kubeł zimnej wody. Szybko się zbieramy i po chwili jesteśmy już w samochodzie. Kierunek – Vratna.

Stary Dvor we Vratnej, tu zostawiamy samochód i kierując się na Stefanową ruszamy w drogę. Przez pierwsze 3 minuty po wysiadce z auta chłód i zimno doskwiera. Kilka przysiadów na parkingu w moim wykonaniu wystarcza, żeby się rozgrzać, pobudzić krążenie i nabrać ochoty na łazikowanie.



Moja skleroza nie zna granic, po chwili, zanim na szczęście nie zdążyliśmy ruszyć z parkingu przypomniało mi się „kijki!”. Nie do końca poskładane, jako leń naczelny bytomski, przytraczam je do plecaka i wyglądam jak wojownik posługujący się bronią miotającą jaką jest łuk, ze strzałami na plecach.

Mysia łuczniczka.




Ruszamy dalej, do przełęczy Vrchpodžiar, skąd można ruszyć w kierunku masywu Bobotów, Dolnych Hierów bądź Górnych Dierów. Przełęcz ta oddziela masyw Wielkiego Rozsutca na wchodzie od masywu Bobotów właśnie na zachodzie.



Vrchpodžiar.



My wybieramy Horne Diery. Kręte, głębokie wąwozy z potokami niesamowitych formacji skalnych, bujna roślinność i raz szemrzący a raz wręcz ogłuszający potok – wszystko to tworzy swój niepowtarzalny, mroczny, tajemniczy klimat.

Początek Dierów.


Żywiec gruczołowaty.

Żywiec gruczołowaty (Dentaria glandulosa). Nie sądziłam, że biogeografia i praktyki terenowe z tejże właśnie, nauczą mnie dociekliwości. Po przeszukaniu i przejrzeniu jestem pewna, że jest to właśnie Żywiec gruczołowaty. Po drodze pomyliłam go z Ostróżką, Powojnikiem, Orlikiem i innymi, aż w końcu "jeden okółek 3-listkowy z ząbkowanymi liśćmi ogonkowymi" naprowadził mnie na trop. Uf, co ja bym zrobiła bez "Świata roślin, skał i minerałów" Państwowych Wydawnictw Rolniczych i Leśnych :)


Artur na drabince.




Wąwóz. 
Mina Jokera.



Diery przynoszą nam (to znaczy mnie i dwójce znajomych) zimny, poranny prysznic. Jedna z drabinek była urwana i przechodziła niemalże przez spływający lekko wodospadzik. Rozprysk był taki, że całe spodnie miałam przemoczone i buty. Artur cwaniak widząc moją minę już po wejściu stwierdził, że „no way” i wzrokiem bez problemu odnalazł obejście… Eh. ^_-



Przez przełęcz Pod Tanecnicou dochodzimy do przełęczy Medzirozsutce (1200 m n.p.m.), gdzie robimy zdjęcia, przyglądamy się Krokusom i panoramie Tatr, która majaczy gdzieś zza mgły. Widoczność dziś nie należy do najlepszych, ale dobre i to.



Mały Rozsutec już bez Artura :)
Widok z przełęczy Medzirozsutce.


Krokus.



Artur chyba uparł się na Małego Rozsutca i go sobie upatrzył, bo co rusz, wchodził mi w kadr, gdy tylko chciałam zrobić mu zdjęcie :) I chyba ma więcej z nim zdjęć niż ze mną z tego wyjazdu. No cóż...



Kolejny celem jest... Stog (1607 m n.p.m.).

Stoh. Tam idziemy.


Idziemy przez Sedlo Medziholie, gdzie pierwszy raz tego dnia spotykamy większą grupkę turystów. Nasza czwórka umawia się, że na Stoha każdy wchodzi  w swoim tempie. Kto był na Stohu wie, jakie jest na niego podejście. Szczególnie dający w kość był odcinek w lesie, gdzie trzeba było dreptać w mokrym, śliskim śniegu. Gdy już wyszło się poza górną granicę lasu, wędrówka nabrała przyjemniejszych kształtów z pięknymi widokami. Słońce zaczęło dawać się we znaki i grzać w twarze.
Nareszcie Stoh, gdzie odpoczywamy i nabieramy sił.

Widok ze Stoha na Wielki Rozsutec.




Jeden ze zdobywców Stoha. Kontempluje widoki.

Ja na Stohu. Za mną dalsza część dzisiejszej trasy.
Ze Stoha schodzimy raz śniegiem, raz usuwającym się spod stóp błotem. Nie lubię takich zejść. Celuję w większy śnieg i wpadam w rytm wchodzenia zapadając się po kostki w śniegu. Uf, nareszcie podejście na Południowy Gruń. Spotykamy tu dość liczną grupę forumową i idziemy dalej, w kierunku Chleba. Artur po godzinnym wylegiwaniu się na szczycie Grunia, schodzi do Vratnej przez Chatę pod Gruniem.

Dalsza droga to przeplatanka śniegu, błota i dobrego, suchego szlaku. Ostatni zapaleńcy idą jeszcze ze snowboardami na Velky Krivan. Po podejściach i zejściach jesteśmy na Chlebie.

W drodze na Południowy Gruń.


Hromove.
Chleb, z którego szybko uciekamy bo wieje straszliwie.
Z Chleba schodzimy na Snilovskie Sedlo i idziemy do bufetu, gdzie chwilę odpoczywamy z widokiem na Velky Krivan. Po 15:00 zaczynamy schodzić stokiem, dopiero po pewnym czasie wchodzimy na szlak. Trawa po zimie była tak ubita i tak zlepiona błotem i kto wie jeszcze czym, że kijki po wbiciu w nią trzymały się jak w twardym, zmarzniętym śniegu. 


Zejście do Vratnej.





Na parkingu czeka już na nas Artur. Przebieramy buty i jedziemy szczęśliwi/zmęczeni/spaleni słońcem do domu. Na szlaku aż tak nie było tego czuć, jednak w aucie zaczęły wychodzić spiekoty cielesne. Ała! 
Kolejny dobry weekend!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz