Majówka wyczekiwana. Niby najdłuższa od jakiegoś czasu,
jednak w zeszłym roku, jadąc na Frankenjurę też nie najkrótszą majówkę miałam.
W tym roku również zapowiadało się aktywnie i ciekawie, jednak na mniejszą
skalę, ponieważ:
- finanse – plany na wakacje są, więc i na nie trzeba
oszczędzać nie zadłużając się u nikogo, żeby wyjechać na majówkę
- w środku urlopu majówkowego czeka mnie praca – oł jea, moja
praca nie zna litości dla pracowników i majówka nie majówka, święta – trzeba iść.
Ale diengi się zarobi, więc idę prawie bez marudzenia J
Piątek godzina 17:00, koniec geografii ekonomicznej (ble),
zabieram się przy okazji z kumplem do Tychów, skąd mam nadzieję szybko
pociągiem dostać się do Czechowic. Nic bardziej mylnego, wszystkie pociągi są opóźnione
o około 30 minut. Na szczęście mam wybawcę w postaci książki, dzięki której 30
minut mija jak 5. Około 19 jestem w Czechowicach. Z Arturem idziemy jeszcze na
krótki spacer po zaporze w Goczałkowicach, towarzyszy nam piękny zachód (ta,
udajemy wrażliwych na piękno natury :P). Podczas tego krótkiego spaceru
planujemy swoją przyszłość górsko-wspinaczkowo-jakąś tam na najbliższe 150 lat.
Marzenia trzeba mieć, później zamienić je w plany i w końcu mieć zrealizowane
jako cele J
 |
Zachód widziany znad zbiornika zaporowego w Goczałkowicach. |
Zbiornik w Goczałkowicach oprócz swej funkcji retencyjnej, przeciwpożarowej oraz rekreacyjnej, zaopatruje również w wodę część GOP-u.
Wracamy do domu, pakujemy się na dzień następny i idziemy spać. Spania tego
niewiele, bo o 2:30 mają po nas przyjechać znajomi. Zasypiając, w półśnie rzucam do Artura „zadzwońmy do
nich, że nigdzie nie jedziemy…”. Odpowiada mi tylko śpiące „mhm”. Budziki
nastawione na 2:00. Zasypiam. Pobudka szybka – jeden budzik bardziej agresywny
(mój), po nim zaraz drugi Arturowy. Artur pisze sms do znajomych, gdzie są. Odpowiedź
„Tychy” podziałała jak kubeł zimnej wody. Szybko się zbieramy i po chwili
jesteśmy już w samochodzie. Kierunek – Vratna.
Stary Dvor we Vratnej, tu zostawiamy samochód i kierując się
na Stefanową ruszamy w drogę. Przez pierwsze 3 minuty po wysiadce z auta chłód
i zimno doskwiera. Kilka przysiadów na parkingu w moim wykonaniu wystarcza,
żeby się rozgrzać, pobudzić krążenie i nabrać ochoty na łazikowanie.
Moja skleroza nie zna granic, po chwili, zanim na
szczęście nie zdążyliśmy ruszyć z parkingu przypomniało mi się „kijki!”. Nie do
końca poskładane, jako leń naczelny bytomski, przytraczam je do plecaka i
wyglądam jak wojownik posługujący się bronią miotającą jaką jest łuk, ze strzałami na plecach.
 |
Mysia łuczniczka. |
Ruszamy dalej, do przełęczy Vrchpodžiar, skąd można ruszyć w
kierunku masywu Bobotów, Dolnych Hierów bądź Górnych Dierów. Przełęcz ta
oddziela masyw Wielkiego Rozsutca na wchodzie od masywu Bobotów właśnie na
zachodzie.
 |
Vrchpodžiar. |
My wybieramy Horne Diery. Kręte, głębokie wąwozy z potokami niesamowitych
formacji skalnych, bujna roślinność i raz szemrzący a raz wręcz ogłuszający
potok – wszystko to tworzy swój niepowtarzalny, mroczny, tajemniczy klimat.
 |
Początek Dierów. |
 |
Żywiec gruczołowaty.
|
Żywiec gruczołowaty (Dentaria glandulosa). Nie sądziłam, że biogeografia i praktyki terenowe z tejże właśnie, nauczą mnie dociekliwości. Po przeszukaniu i przejrzeniu jestem pewna, że jest to właśnie Żywiec gruczołowaty. Po drodze pomyliłam go z Ostróżką, Powojnikiem, Orlikiem i innymi, aż w końcu "jeden okółek 3-listkowy z ząbkowanymi liśćmi ogonkowymi" naprowadził mnie na trop. Uf, co ja bym zrobiła bez "Świata roślin, skał i minerałów" Państwowych Wydawnictw Rolniczych i Leśnych :)
 |
Artur na drabince. |
 |
Wąwóz. |
 |
Mina Jokera. |
Diery przynoszą nam (to znaczy mnie i dwójce znajomych)
zimny, poranny prysznic. Jedna z drabinek była urwana i przechodziła niemalże
przez spływający lekko wodospadzik. Rozprysk był taki, że całe spodnie miałam
przemoczone i buty. Artur cwaniak widząc moją minę już po wejściu stwierdził,
że „no way” i wzrokiem bez problemu odnalazł obejście… Eh. ^_-
Przez przełęcz Pod Tanecnicou dochodzimy do przełęczy Medzirozsutce (1200 m n.p.m.), gdzie
robimy zdjęcia, przyglądamy się Krokusom i panoramie Tatr, która majaczy gdzieś
zza mgły. Widoczność dziś nie należy do najlepszych, ale dobre i to.
 |
Mały Rozsutec już bez Artura :) |
 |
Widok z przełęczy Medzirozsutce. |
 |
Krokus. |
Artur chyba uparł się na Małego Rozsutca i go sobie upatrzył, bo co rusz, wchodził mi w kadr, gdy tylko chciałam zrobić mu zdjęcie :) I chyba ma więcej z nim zdjęć niż ze mną z tego wyjazdu. No cóż...
Kolejny celem jest... Stog (1607 m n.p.m.).
 |
Stoh. Tam idziemy. |
Idziemy przez Sedlo Medziholie, gdzie pierwszy raz tego dnia spotykamy większą grupkę turystów. Nasza czwórka umawia się, że na Stoha każdy wchodzi w swoim tempie. Kto był na Stohu wie, jakie jest na niego podejście. Szczególnie dający w kość był odcinek w lesie, gdzie trzeba było dreptać w mokrym, śliskim śniegu. Gdy już wyszło się poza górną granicę lasu, wędrówka nabrała przyjemniejszych kształtów z pięknymi widokami. Słońce zaczęło dawać się we znaki i grzać w twarze.
Nareszcie Stoh, gdzie odpoczywamy i nabieramy sił.
 |
Widok ze Stoha na Wielki Rozsutec. |
 |
Jeden ze zdobywców Stoha. Kontempluje widoki. |
 |
Ja na Stohu. Za mną dalsza część dzisiejszej trasy. |
Ze Stoha schodzimy raz śniegiem, raz usuwającym się spod stóp błotem. Nie lubię takich zejść. Celuję w większy śnieg i wpadam w rytm wchodzenia zapadając się po kostki w śniegu. Uf, nareszcie podejście na Południowy Gruń. Spotykamy tu dość liczną grupę forumową i idziemy dalej, w kierunku Chleba. Artur po godzinnym wylegiwaniu się na szczycie Grunia, schodzi do Vratnej przez Chatę pod Gruniem.
Dalsza droga to przeplatanka śniegu, błota i dobrego, suchego szlaku. Ostatni zapaleńcy idą jeszcze ze snowboardami na Velky Krivan. Po podejściach i zejściach jesteśmy na Chlebie.
 |
W drodze na Południowy Gruń. |
 |
Hromove. |
 |
Chleb, z którego szybko uciekamy bo wieje straszliwie. |
Z Chleba schodzimy na
Snilovskie Sedlo i idziemy do bufetu, gdzie chwilę odpoczywamy z widokiem na Velky Krivan. Po 15:00 zaczynamy schodzić stokiem, dopiero po pewnym czasie wchodzimy na szlak. Trawa po zimie była tak ubita i tak zlepiona błotem i kto wie jeszcze czym, że kijki po wbiciu w nią trzymały się jak w twardym, zmarzniętym śniegu.
 |
Zejście do Vratnej. |
Na parkingu czeka już na nas Artur. Przebieramy buty i jedziemy szczęśliwi/zmęczeni/spaleni słońcem do domu. Na szlaku aż tak nie było tego czuć, jednak w aucie zaczęły wychodzić spiekoty cielesne. Ała!
Kolejny dobry weekend!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz