niedziela, 11 grudnia 2011

Marzenia się spełniają! - Załupa H, Gnojek

 Marzenia się spełniają. Moje się spełniło, jedno z wielu, ale zawsze to jednak coś. Wspinałam się w Tatrach. Chodziła mi ta myśl po głowie, od kiedy tylko zaczęłam chodzić po Tatrach. A było to ponad rok temu. Dokładnie we wrześniu 2010 r. pojechałam do schroniska ZHP Głodówka na wolontariat. Ale ja nie o tym…

We wtorek, 20 września około 13:30, po licznych przygodach na uczelni, wyjechałam z Katowic do Krakowa busem. 12 zł nie moje. W Krakowie czekał już na mnie (jakby był podstawiony!) bus do Zakopca. Kolejne złotówki w kieszeni kierowcy - 16zł. 17:30 witam się z dworcem autobusowym w Zakopanem i z Adamem, który w Tatrach był już od początku weekendu. Poszliśmy do sklepu i heja szlakiem z Kuźnic przez Boczań na Halę Gąsienicową do Betlejemki, gdzie zarezerwowane mieliśmy noclegi. Kąpiel, kolacyjka, piwko, chwila pogaduch z ludźmi i do spania.
Pobudka niezbyt wczesna, jak na warunki górskie, bo około 7:30. Zawsze sobie wyobrażałam, że Ci wspinacze, to o 3:00 w nocy się budzą, wychodzą przed świtem, żeby dojść do ściany, herosi tacy. Mnie udało się wytargować czas do wyspania. Taki ze mnie wspinacz. Taki ze mnie śpioch. Gdy się jednak już obudziłam na dobre, emocje zaczęły rosnąć. Zaczęłam się przejmować, ekscytować. Wewnętrznie tylko, nie chciałam zbytnio się ujawniać z moją euforią.

Około 8:00 wyjście z  Betlejemki. W czasie podejścia pod Kościelec, który był naszym celem, wymieniliśmy zdanie na temat niezbyt sprzyjającej aury – dookoła było biało, mgła spowiła wszystkie szczyty dookoła i widoczność ograniczała się do kilku metrów naprzód. W środku, gdzieś tam w mojej głowie nie dopuszczałam myśli, że mielibyśmy odpuścić wspinanie. Tym bardziej moje pierwsze tatrzańskie! Jakoś podeszliśmy pod Zadni Kościelec, bo to od niego mieliśmy zacząć wspin. Chwilę przeczekaliśmy i… naszym oczom ukazała się droga, ku której zmierzaliśmy.

Załupa H. Podobno bardzo popularna, łatwa droga kursowa. Połóg praktycznie przez wszystkie wyciągi . Płyta do przedostatniego wyciągu, bo ten końcowy to kamienie, kamyczki, kamole, które lecą na głowę osobie, która znajduje się pod wspinającą się osobą. Katastrofa. Ten wyciąg na szczęście nie należał do  mnie J

Pierwszy poprowadził Adam, z racji tego, że chciałam sobie najpierw przypomnieć zakładanie stanowisk itp. Drugi wyciąg mój. Zero stresu, zero strachu. Nie wiem gdzie w czasie wspinanie podziewa się moje nieogranięcie, gdzie moje nerwoe ruchy, nieprzemyślane decyzje. Dlaczego w życiu codziennym nie potrafię się tak skupć i skoncentrować?



Znajduję się przy stanowisku, buduję je i chcę ściągać Adama, ale coś nie gra. Lina się nie blokuje. Czyżbym źle przyrząd założyła? Źle linę włożyła? Chwilę mi zajęło dojście do ładu. Każdemu się zdarza. Źle przełożyłam linę, podstawowy błąd, przecież nawet na przyrządzie są obrazki, że lina od osoby wspinającej się znajduje się NA GÓRZE!!! W przeciwnym razie przyrząd się nie blokuje samoistnie, więc gdyby Adam odleciał, musiałby polegać tylko na sile mojego przytrzymania liny. Ale udało się, bezpiecznie obydwoje skończyliśmy drugi wyciąg. Jako że był bardzo krótki (coś pokręciliśmy, bo to pierwszy miał się kończyć w miejscu  gdzie my skończyliśmy drugi), poprowadziłam jeszcze jeden wyciąg, tym razem bez ceregieli przy stanie. Dzięki temu manewrowi, nie musiałam prowadzić najbrzydszego wyciągu. Kamienie leciały mi na głowę, jeden za drugim, co prawda malutkie, ale siła takich kamyczków też nie jest na tyle mała, żeby bez mrugnięcia okiem przyjmować je na główkę. Kask to podstawa (ot, takie tam światłe wnioski…). Na ostatnim wyciągu było takie załamanie głosu, że nie byliśmy się w stanie z Adamem porozumieć. Postanowiłam do niego zadzwonić.
- Doszedłeś do stanu?
- Tak, mam auto i możesz już iść.
- Już? Ok, idę.
Auto oznacza wpięcie lonżą do punktu centralnego, autoasekuracja, osoba asekurujaca może wypiąć się z przyrządu asekurującego.
I ruszyłam. Pod nami wspinał się zespół, skadający się z księdza i ratownika medycznego. Byli na tyle mądrzy, że nie ruszyli zaraz za nami, bo dostaliby niejednym kamieniem w czerep. Mimo, że starałam się iść delikatnie i nie zrzucając z platformy kamieni, co rusz musiałam wydzierać gardło „Uwaga! Kamień leci!”. Doszłam do stanu. Pierwsza tatrzańska droga zrobiona!

Musieliśmy chwilę poczekać, aż kolejny zespół do nas dojdzie, ponieważ mieli mój woreczek na manezję, który zgubiłam podczac wspinania. Chwilę posiedzieliśmy pod Kościelcem, po czym ruszyliśmy na drogę Gnojka.


















Gnojek to o niebo lepsza droga. Bardziej eksponowana, jednak udało mi się nie panikować mimo ekspozycji. Jedynym minusem jest to, że jest krótka, krótsza od Załupy H. Pierwszy wyciąg mój, drugi Adama i trzeci mój, z wyjściem żywicowym na sam szczyt. Pod samym szczytem już zastają nas trawki. Trudności oscylowały w granicach III. Kościelec zdobyty!
Cudowny dzień. Po wejściu na szczyt ruszyliśmy z Kościelca szlakiem do Hali Gąsienicowej. W Betlejemce wpis do księgi wyjść, że wróciliśmy i zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy i heja do Murowańca na obiad za 12zł. Mortadela, kartofle i surówka. Pychotka, a i najeść się można. Pry okazji jabłkowy Reeds ( a co!), po czym powrót do Betlejem. Po 22:00 cisza nocna, sen głęboki do samego rana. To był udany dzień!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz