niedziela, 11 grudnia 2011

Marzenia się spełniają - Tatry dzień drugi Lobby Instruktorskie

Drugi dzień wspinania.
Czwartek.
Pobudka niezbyt szybka.
Ociągam się jak zwykle.
I znów nici z heroicznej postawy wspinacza-zdobywcy, który wstaje przed wszystkimi "zwykłymi" turystami.
Jeszcze wiele przede mną.
Po 7:00 bodajże byłam już na nogach.
A miałam być około 6:00, ale mniejsza z tym.
Rzut oka na zwnątrz (przez okno) - pogoda wydaje się być sprzyjająca, słoneczko świeci, mgły brak - idealnie!
Tym razem pod ścianę łatwiej był dojść, nie było problemów orientacyjnych a i drogę łatwo można było zanleźć - charakterystyczne dla niej było  (niestety) to, że była oringowana.
Pierwszy wyciąg ma być mój.
Znów rzucam okiem (tym samym, które z rana zobaczyło przez okno ładną pogodę), ale tym razem na skałę.
W cieniu, w paluchy zimno.
- Możemy poczekać, aż słońce ogrzeje zachodnią ścianę?Zgoda.
Czekamy około godziny, uciekając w słoneczko, które przyjemnie ogrzewa.
Cisza, spokój, żadnych turystów ( w końcu jesteśmy poza szlakiem!).
Mogłabym tak kontemplować ten spokój, zagłębić się w siebie, uspokoić oddech, zrelaksować się... ale nic z tych rzeczy.
Pierwszy raz w górach zrobiłam to, co zawsze było powodem mojej krytyki - włączyłam muzykę :)
AC/DC zagrzewało do wspinania.
Było grubo po 10:00 gdy padła decyzja - trzeba ruszyć.

Lobby instruktorskie.

Opis drogi:
"Droga startuje w najniższym punkcie lewej części zachodniej ściany na prawo od małej nyży. Pierwszy wyciąg (45m.) wiedzie płytą o trudnościach do V+. Ze względu na brak naturalnej asekuracji został wyposażony w komplet (7szt) ringów. Drugi wyciąg biegnie wspólnie z Drogą Kajki. Rozpoczyna się trawersem po trawiastej półce w prawo, a na następnie wiedzie zacięciem (V) w lewo w skos (2 haki) na drugie stanowisko (dwa ringi). Trzeci wyciąg startuje ze stanowiska położoną płytą w górę (ringi wyznaczają kierunek wspinania) do płytkiego zacięcia (III). Zacięciem idziemy około 7 metrów (V-) po czym mając trzeciego ringa na wysokości kostek należy wytrawersować w lewo (V+). Uwaga: stoper po trawersie należy przedłużyć długą pętlą. Następnie idziemy wprost przez okapik (asekuracja z frienda i ringa) na położone płyty poprzecinane obłymi rysami (V+). Dalej płytami wprost w górę na trzecie stanowisko (IV+). Z tego stanowiska można przetrawersować w lewo w skos (IV+) na czwarte stanowisko pod załupą na drodze Byczkowskiego i nią V+/VI- wyjść na ostatnie stanowisko naszej drogi. "Lobby Instruktorskie" z trzeciego stanowiska idzie wprost w górę przez przewieszenie (VI.2), a następnie w prawo w skos na czwarte stanowisko (na całym wyciągu ringi wyznaczają kierunek wspinaczki, należy zabrać kostki i friendy)."
/źródło:http://wspinanie.pl/topo/polska/tatry/koscielec/zachodnia/lobby.htm
No to ruszyłam.
Wpinam się w pierwszy ring.
Drugi, trzeci, czwarty...
Chwila zawachania przy przewinięciu się przez kancik.
Pff, spokój i opanowanie.
Zejście troszkę niżej do miejsca restowego.
Jeszcze raz, spokojnie Mysia, grzej! - samą siebie motywowałam, żeby uchronić przed atakiem paniki, jakie to miewałam rok temu, gdy coś nie szło po mojej myśli lub gdy coś wydawało się chociaż w ułamku trudne.
Przewinęłam się.
Jeszcze parę metrów i... stan!
Ściągam Adama.

Wchodzi znacznie sprawniej i szybciej niż ja.
Na kursie skałkowym, Daro, instruktor powtarzał "pierwszy się wspina, drugi napierdala". W sensie, że idzie szybko :)
W porównaniu z moim tempem wspinania to chyba każdy pędzi - wspinam się bardzo powoli, zbyt powoli.
Trzeba nad tym popracować.
Kolejny wyciąg Adama, 15m, już nie tak ubezpieczony jak mój.
Musiał conieco pozakładać po drodze.
Ściąga mnie do siebie i ruszam po chwili w trzeci wyciąg.
Też miał około 40m.
Sama sobie zrobiłam trudność, ponieważ zapomniałam przedłużyć przelot i co rusz lina ściągała mnie w dół.
Nie dość, że walczyłam z grawitacją, to jeszcze ze swoją głupotą - liną ciągnącą w dół.
Sposobu, w jaki udało mi się wyjść do stanu mimo oporu liny nie opiszę, bo to haniebne i niewarte uwagi/zapisania/utrwalenia.
Ściągnięcie Adama do stanowiska też wymagało siły,
bo lina dalej opierała się jak szalona.
Ale koniec końcow, doszedł do stanowiska.
Następny wyciąg miał być tym kluczowym.
Miał, ale nie był.
Wilgotna skała + zdaje się trudność nie pozwoliły na ukończenie drogi.
Dwa zjazdy i jesteśmy pod ścianą.
Po pierwszym zjeździe czekała Adama niespodzianka, bo raz jeszcze musiał powtorzyć fragment swojego wyciągu.
Gdy ściagaliśmy linę, gdzieś się zaplątała i trzeba było po nią wracać.
Ale dla prawdziwego łojanta to nie problem :)
Rano było bezchmuerne niebo a gdy wracaliśmy, wszędzie mleko.
Kolejny udany dzień, mimo nieskończonej drogi.
Szybki obiad, przesolony bleee!
Makaron z sosem.
Grzane wino w murowańcu, pogaduchy w Betlejemce ze wspinaczami z Warszawy i sen.

Tak się spełniło moje marzenie :)



















Marzenia się spełniają! - Załupa H, Gnojek

 Marzenia się spełniają. Moje się spełniło, jedno z wielu, ale zawsze to jednak coś. Wspinałam się w Tatrach. Chodziła mi ta myśl po głowie, od kiedy tylko zaczęłam chodzić po Tatrach. A było to ponad rok temu. Dokładnie we wrześniu 2010 r. pojechałam do schroniska ZHP Głodówka na wolontariat. Ale ja nie o tym…

We wtorek, 20 września około 13:30, po licznych przygodach na uczelni, wyjechałam z Katowic do Krakowa busem. 12 zł nie moje. W Krakowie czekał już na mnie (jakby był podstawiony!) bus do Zakopca. Kolejne złotówki w kieszeni kierowcy - 16zł. 17:30 witam się z dworcem autobusowym w Zakopanem i z Adamem, który w Tatrach był już od początku weekendu. Poszliśmy do sklepu i heja szlakiem z Kuźnic przez Boczań na Halę Gąsienicową do Betlejemki, gdzie zarezerwowane mieliśmy noclegi. Kąpiel, kolacyjka, piwko, chwila pogaduch z ludźmi i do spania.
Pobudka niezbyt wczesna, jak na warunki górskie, bo około 7:30. Zawsze sobie wyobrażałam, że Ci wspinacze, to o 3:00 w nocy się budzą, wychodzą przed świtem, żeby dojść do ściany, herosi tacy. Mnie udało się wytargować czas do wyspania. Taki ze mnie wspinacz. Taki ze mnie śpioch. Gdy się jednak już obudziłam na dobre, emocje zaczęły rosnąć. Zaczęłam się przejmować, ekscytować. Wewnętrznie tylko, nie chciałam zbytnio się ujawniać z moją euforią.

Około 8:00 wyjście z  Betlejemki. W czasie podejścia pod Kościelec, który był naszym celem, wymieniliśmy zdanie na temat niezbyt sprzyjającej aury – dookoła było biało, mgła spowiła wszystkie szczyty dookoła i widoczność ograniczała się do kilku metrów naprzód. W środku, gdzieś tam w mojej głowie nie dopuszczałam myśli, że mielibyśmy odpuścić wspinanie. Tym bardziej moje pierwsze tatrzańskie! Jakoś podeszliśmy pod Zadni Kościelec, bo to od niego mieliśmy zacząć wspin. Chwilę przeczekaliśmy i… naszym oczom ukazała się droga, ku której zmierzaliśmy.

Załupa H. Podobno bardzo popularna, łatwa droga kursowa. Połóg praktycznie przez wszystkie wyciągi . Płyta do przedostatniego wyciągu, bo ten końcowy to kamienie, kamyczki, kamole, które lecą na głowę osobie, która znajduje się pod wspinającą się osobą. Katastrofa. Ten wyciąg na szczęście nie należał do  mnie J

Pierwszy poprowadził Adam, z racji tego, że chciałam sobie najpierw przypomnieć zakładanie stanowisk itp. Drugi wyciąg mój. Zero stresu, zero strachu. Nie wiem gdzie w czasie wspinanie podziewa się moje nieogranięcie, gdzie moje nerwoe ruchy, nieprzemyślane decyzje. Dlaczego w życiu codziennym nie potrafię się tak skupć i skoncentrować?



Znajduję się przy stanowisku, buduję je i chcę ściągać Adama, ale coś nie gra. Lina się nie blokuje. Czyżbym źle przyrząd założyła? Źle linę włożyła? Chwilę mi zajęło dojście do ładu. Każdemu się zdarza. Źle przełożyłam linę, podstawowy błąd, przecież nawet na przyrządzie są obrazki, że lina od osoby wspinającej się znajduje się NA GÓRZE!!! W przeciwnym razie przyrząd się nie blokuje samoistnie, więc gdyby Adam odleciał, musiałby polegać tylko na sile mojego przytrzymania liny. Ale udało się, bezpiecznie obydwoje skończyliśmy drugi wyciąg. Jako że był bardzo krótki (coś pokręciliśmy, bo to pierwszy miał się kończyć w miejscu  gdzie my skończyliśmy drugi), poprowadziłam jeszcze jeden wyciąg, tym razem bez ceregieli przy stanie. Dzięki temu manewrowi, nie musiałam prowadzić najbrzydszego wyciągu. Kamienie leciały mi na głowę, jeden za drugim, co prawda malutkie, ale siła takich kamyczków też nie jest na tyle mała, żeby bez mrugnięcia okiem przyjmować je na główkę. Kask to podstawa (ot, takie tam światłe wnioski…). Na ostatnim wyciągu było takie załamanie głosu, że nie byliśmy się w stanie z Adamem porozumieć. Postanowiłam do niego zadzwonić.
- Doszedłeś do stanu?
- Tak, mam auto i możesz już iść.
- Już? Ok, idę.
Auto oznacza wpięcie lonżą do punktu centralnego, autoasekuracja, osoba asekurujaca może wypiąć się z przyrządu asekurującego.
I ruszyłam. Pod nami wspinał się zespół, skadający się z księdza i ratownika medycznego. Byli na tyle mądrzy, że nie ruszyli zaraz za nami, bo dostaliby niejednym kamieniem w czerep. Mimo, że starałam się iść delikatnie i nie zrzucając z platformy kamieni, co rusz musiałam wydzierać gardło „Uwaga! Kamień leci!”. Doszłam do stanu. Pierwsza tatrzańska droga zrobiona!

Musieliśmy chwilę poczekać, aż kolejny zespół do nas dojdzie, ponieważ mieli mój woreczek na manezję, który zgubiłam podczac wspinania. Chwilę posiedzieliśmy pod Kościelcem, po czym ruszyliśmy na drogę Gnojka.


















Gnojek to o niebo lepsza droga. Bardziej eksponowana, jednak udało mi się nie panikować mimo ekspozycji. Jedynym minusem jest to, że jest krótka, krótsza od Załupy H. Pierwszy wyciąg mój, drugi Adama i trzeci mój, z wyjściem żywicowym na sam szczyt. Pod samym szczytem już zastają nas trawki. Trudności oscylowały w granicach III. Kościelec zdobyty!
Cudowny dzień. Po wejściu na szczyt ruszyliśmy z Kościelca szlakiem do Hali Gąsienicowej. W Betlejemce wpis do księgi wyjść, że wróciliśmy i zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy i heja do Murowańca na obiad za 12zł. Mortadela, kartofle i surówka. Pychotka, a i najeść się można. Pry okazji jabłkowy Reeds ( a co!), po czym powrót do Betlejem. Po 22:00 cisza nocna, sen głęboki do samego rana. To był udany dzień!


czwartek, 8 grudnia 2011

Tatry Zachodnie z psem na ogonie - sierpień

25 lipicec, godzina 10:00, siedzę na kempie w Szwajcarii, w Magic Woodzie gotująć wodę na herbatę na palniku.
Sms.
Pewnie ktoś z Polski.
Treść "Widera, w niedzielę o 1 w nocy wyjazd w Tatry, będziesz miała transport spod domu z Bytomia".
Chwila zastanowienia, radość, że będę mogła po przyjeździe w Taterki moje ukochane jechać i.... zejście na ziemię.
Niedziela 1 w nocy, przecież wtedy będę dopiero w drodze do domu, może gdzieś w Niemczech.
Odsyłam odmowną wiadomość z ciężkim sercem.
25 lipiec godzina 13:00.
Ktoś rzuca pomysł, żeby to już dzisiaj wracać a nie jutro do domu, bo przecież chmury idą wraz z jakimś frontem, zaczyna kropić, nie ma sensu płacić za kolejną noc, żeby tylko zmoknąć i się już nie powspinać. Szybka narada i ... wracamy dzisiaj wieczorem, jeszce tylko pójdziemy na baldy i jedziom.
W drodze do domu pojawiła się myśl "wracamy, w sobotę rano będę w domu, prześpię się i o 1 w nocy mogę jechć z nimi w Tatry. Jadę".Po powrocie znajomy skontaktował się ze mną.
Znajomy nieznajomy, bo ciężko nazwać znajomym kogoś, kogo nigdy się na oczy nie widziało.

W każdym razie umówiliśmy się i zgodnie z planem o 1 wystartowaliśmy z Bytomia (ze znajomymi mojego z(nie)najomego) i pojechaliśmy po (nie)znajomego w okolice Czechowic.
O godzinie 5 byliśmy już na parkingu na Siwej Polanie, skąd zaczęliśmy naszą wędrówkę.



Jednak nie rozpoczęliśmy jej ekipą, jaką przyjechaliśmy, bo wystartowało nas pięcioro.
Zabrał się z nami psiak, który spotkał nas (albo my spotkaliśmy go) na parkingu.
Zaspani ruszyliśmy asfaltową drogą przez Dolinę
Chochołowską.
Po około 45 minutach weszliśmy na żółty szlak, kierująć się na południowy wschód.
Wzdłóż Iwaniackiego Potoku, Iwaniacką Doliną doszliśmy do Iwaniackiej Przełęczy (1429m).
Przez całą drogę, od wejścia na szlak towarzyszył nam deszcz, raz mniej intensywny raz badziej, ale cały czas krople nas zraszały :)
Jestem na tyle leniwą osobą, że postnowiłam nie zakładać kurtki przeciwdeszczowej (może nawet dobrze zrobiła, bo gdyby przemoknęła to nie chorniłaby mnie później tak dobrzez przed wiatrem).
Na Iwaniackiej Przełęczy zobaczyliśmy pierwsze widoki tego dnia, wyłonił się zza chmur i mgły Kominiarski Wierch.
Na Przełęczy zadecydowaliśmy, że idziemy dalej, deszcze nam niestraszne, a i zelżały troszeczkę.
Bardzo miło byłam zaskoczona swoją kondycją w górach, podejścia nie sprawiały mi problemu.
Wydaje mi się, że moglo to być spowodowane miesiącem w Szwajcarii, gdzie cały czas było się na wysokości minimum 1300m.
Takie wakacje zrobiły swoje.
Kolejny cel zdobty.
Ornak. 1857m.
Nie zatrzymywaliśmy się długo, ruszyliśmy dalej, na Siwą Przełęcz (1812) i Liliowy Zwornik (1952), gdzi zrobiliśmy 20 minutowy postój przed nagorszym tego dnia podejściem pod Starorobociański Wierch (2176m).
Postój głównie był potrzebny psince, która wiernia szła caly czas za nami.
Psiak tylko raz zachował się jak Brutus, gdy za Ornakiem spotkaliśmy ludzi, którzy w dłoniach dzierżyli to, co psiaki (a w szczególności te wygłodniałe i zmęczone dugą górską trasą) lubią najbardziej - jedzenie.
Zjadł co miał zjeść, pożegnał turystów i dogonił nas, żeby kontynuować wycieczkę z ekipą, z którą ją rozpoczął.
I ostatnie podejście.
Uf.
Popełniłam najgorszy błąd, jaki mogłam popełnić znając swoje ciało i organizm - zaczęłam się zatrzymywać. A jak już tak robię, to zatrzymuję się przez całe podejście.
Każdy ma swoją metodę chodzenia.
Ja moją moetodę szlifuję i dopracowywuję - nie zatrzymywać się na podejściach.
Jak widać, trochę pracy przede mną.
Swoich zatrzymywań nie mogłam nawet wytłumaczyć sobie tym, że robię to dla pieska, żeby też przystanął, ponieważ psina była juz dawno przede mną, gdzieś pod samiuśkim szczytem Starorobociańskiego.
Na szczycie odczułam pierwsze zmęczenie.
Nie do najprzyjemniejszych należy chodzenie po górach o dwóch jabłkach - od tygodnia mam problemy żołądkowe, czymś się strułam w Szwajcarii i cokolwiek zjem - zwracam.
Siły uzupełniłam Witaminką - gęstym sokiem marchewkowym, który ratował mój bilans energetyczny dodając energii. Na nasze nieszczęście, na szczycie jak wszędzie -mleko.
Mogliśmy dłużej posiedzieć i poczekać, aż się przejaśni, ale nie był to dobry pomysł zważywszy na zimny wiatr wiejący w plecy, a i gwarancji na poprawę nie mieliśmy żadnej, oprócz "Napięcia przedwidokogwego" jak to nazwał jeden z uczestników wycieczki :)
Schodzimy.
Po kamieniach nieszczęsnych, których nie znoszę, usypujących się spod stóp.
Kijki w dłoń i rozpoczęło się żmudne schodzenie, przez Kończysty (2003m), Trzydniowiański (1756m) i Kulawcowymi drewnianymi schokami, które dawały się w kolana do Doliny Chochołowskiej.
Ostatnim asfaltem do parkingu.
Wszyscy zmęczeni ale i zadowoleni. J
Jak na ekipę, która się nie znała - (ja nie znałam Artura - to ten (nie)znajomy, który już teraz jest znajomym, Artur nie znał Magdy i Tomka - to małżeństwo, jego (nie)znajomi z forum, którzy wpadli na pomysł wycieczki, a ja nie znałam nikogo) to wyjazd się udał, spięć nie było żadnych a i nawet muszę przyznać, że było bardzo fajnie.
Tatry Zachodnie piękne nawet jeśli nic nie widać :)
Dla górskich chwil wiem po co żyję.
Burek opuścił nas w drodze do parkingu kładąc się na polance.
Dzielna bestia.
Wydolność lepsza niż u niejendego górskiego wyjadacza.
Bohater.

Siwa Polana (parking) - dol. chochołowska - Iwaniacka Przełęcz (1429m) - Ornak (1857) - Siwa Przełęcz (1812) - Liliowy Zwornik (1952m) - Starorobociański Wierch (2176m) - Kończysty (2003) - trzydniowiański (1756m) - Kulawiec - dol chocholowska

Tatry Wysokie - wrzesień

Cofnę się troszkę w czasie, do momentu, gdy na ściennych kalendarzach królowały obrazy/zdjęcia z podpisem "WRZESIEŃ". I gdy jeszcze rozkoszowałam się wakacjami.
17 wrzesień 2011 Sobota
Sobota przepracowana z dzieciakami w Jastrzębiu Zdroju.
Absorbujące potrafią być maluchy, dlatego też w drodze powrotnej z pracy pozwoliłam sobie na kamienny sen w aucie.
Zawsze sobie w aucie na kamienny sen pozwalam.
Właściwie nie ja sobie pozwalam, tylko sen sobie pozwala, ja tu nie mam nic do gadania.
Usnąć potrafię w sekundę.
Tak więc i wtedy usnęłam snem kamiennym budząc się dopiero pod domem.
I bardzo dobrze, bo w niedzielę, parę minut po północy miałam jechać w Tatry.
Wchodzę do domu, godzina 20.
Troszkę po.
Pakuję się na jednodniowy wyjazd w górki i lecę do spania.
Cholera, dlaczego w aucie, gdy mogę oglądać zmieniające się obrazy za szybą to usypiam, a w domu mając przed oczami sufit nie potrafię.
Po około godzince udało się.
Śpię.
Po kolejnych dwóch udało się - obudziłam się.
Budzik dał radę.
Ja dałam radę.
Mając w perspektywie tatrzańskie granie łatwiej wstawać.
Myję się i wychodzę.
00:05

18 wrzesień 2011 Niedziela
00:05 :) Toż to już niedziela.
Spotykam się z kompanami na umówionym przystanku i ładuję się do auta.
Po około 10 kurtuazyjnych minutach (żeby nie było, że niewychowana jestem i od razu zasypiam) postanawiam uciąć drzemkę.
Budzę się w Czechowicachm gdzie czeka na nas kolejny kompan.
Przesiadka do innego auta, które podobno pozwoli nam na tańszy transport.
Kolejne 10 minut i znów śpię.
Budzę się... nie pamiętam gdzie, w każdym razie około 4:00 ruszamy z Kuźnic na szlak.



Poranek jest ciepły, dlatego też już przy pierwszym podejściu pozbywam się wierzchniej warstwy ubrań.
Niebieskim szlakiem podążamy na
Boczań. Po drodze przeklinam czerwone łupki ilaste kajperu.
Kajper, to innymi słowy górny trias.
Obszar dzisiejszych Tatr, we wczesnym triasie był niczym innym, jak częścią zbiornika wodnego.
Na północy był on ograniczony lądem, z którego wody płynące transportowały muły, piaski kwarcowe i żwiry.
Osady te akumulowały się na dnie zbiornika.
W górnym triasie natomiast, zbiornik morski stopniowo zanikał i większa część obszaru została wyniesiona ponad poziom morza.
Osady tworzyły się tylko w lagunach i jeziorach przybrzeżnych, do których to zaczął się dostawać lądowy materiał piaszczasty i ilasty.
I w takich oto warunkach, w gorącym i wilgotnym klimacie, powstały warstwy głównie czerwonych łupków ilastych i piaskowców.
Zawsze wydają mi się być śliskie, mokre i jakby niechętne do współpracy z moim Vibramem.


Idziemy dalej, zza drzew zaczyna wyłaniać się rozgwieżdżone niebo – jesteśmy w okolicach Boczania.
Pod nogami mamy dolomity środkowego triasu.
Idziemy dalej, wciąż się nie rozjaśnia.
Za Czerwoną Gliną wychodzimy z lasu i podchodzimy ku górze na
Skupniów Upłaz. Bardzo lubię ten długi grzbiet, który wznosi się na wysokości od 1300m do 1470m.
Wiele osób narzeka, że się ciągnie ten grzbiet i ciągnie bez końca.
W ciągu letniego, upalnego dnia faktycznie podejście może być średnio przyjemne, ale w nocy warto na chwilę stanąć i zobaczyć panoramę Podhala migocącego licznymi światełkami.


Drepczemy i drepczemy grzbietem Upłazu, raz po raz głowę unoszę to do góry a to odwracam, żeby zobaczyć budząco się – śpiące Zakopane.
Im wyżej, tym starsze warstwy dolomitów środkowo triasowych.

Powolutku na horyzoncie pojawia się feeria barw – od ognistej czerwienie, przez pomarańcze, róże bo granat i czerń.
Słońce budzi się powoli.
Za połączeniem szlaków, niebieskiego z żółtym, na przełęczy między Kopami robimy chwilę przerwy.
Ruszamy dalej i widzimy pięknie oświetlone Tatry Bielskie.
Gdy jesteśmy gdzieś pod Kopą Magury, to znajdujemy się w strefie nasunięcia płaszczowiny reglowej na skały wierchowe.
Podobno widzieć tu powinnam piaskowce i czerwone łupki dolnego triasu w postaci bloków, ale zaabsorbowana jestem Bielskimi Tatrami i ich piękną bielą oświetloną wschodzącymi promieniami.
Gdy wchodzimy na spłaszczenie, to mamy do  czynienia z wapieniami, natomiast pojedyncze bloki granitowe to pozostałość  po lodowcu Doliny Suchej Wody Gąsienicowej.
Około godziny 6:00 znajdujemy się na Hali Gąsienicowej.
Przez okno w Betlejemce widzę, że tam również szykują się już do wyjścia, zaspani wspinacze i turyści piesi.
Dochodzimy do Murowańca, siadamy na zewnątrz i jemy śniadanie.
Po chwili ruszamy żółtym szlakiem, po prawej stronie mijamy oczyszczalnię ścieków.
Idziemy gęstym, pięknym lasem.
Znam tę trasę, ten fragmencik, do momentu gdy żółty z zielonym biegną wspólnie.
Rok temu najadłam się na nim strachu idąc samotnie o poranku z Bukowiny Tatrzańskiej.
Teraz w towarzystwie kompanów emanowałam odwagą.
A co.
Dalej idąc żółtym szlakiem, można podziwiać tylko Kościelec i Świnicę.
Pod nogami kamienie.
Kamole.
Nie wiem co za jakie.
Granitoidy zapewne.
Kosodrzewina.
Mijamy Pańszczycki Żleb.
Szlak aż do Czerwonego Stawu bardzo mi się podobał.
Pierwszy raz tędy szłam.


Organizm powoli zaczął przyzwyczajać się do wysiłku, żeby od Stawu wejść na Krzyżne powolnym, ale stałym tempem bez zatrzymywania się.
Już niejednokrotnie się przekonałam, że w moim wypadku zatrzymywanie się na podejściu jest ZŁE.
Wręcz niedopuszczalne, bo jeden postój pociąga za sobą kolejne.
Jestem na Przełęczy Krzyżne, która leży na wysokości 2112m.
n.p.m. i jest jednym ze skrajnych punktów Orlej Perci.
Panoramy – przepiękne.
Tatry Bielskie i Wysokie w całej okazałości.
Na polance nad Krzyżnem chwila odpoczynku i ruszamy dalej na Małą Buczynową Turni (2172m.n.p.m.).

Jest to najwybitniejszy szczyt między Krzyżnem a Wielką Buczynową Turnią, od której oddziela go Buczynowa Przełęcz.
Z Małej ruszyliśmy na Wielką (2182m.n.p.m.).
Następnie Skrajny (2225m.n.p.m.) oraz Zadni Granat (2240m.n.p.m.).
Zeszlismy Żlebem Kulczyńskiego.
Przeklinałam go.
Ale z perspektywy czasu, nie był taki zły.
Do Zmarzłego Stawu, następie Czarnego Gąsienicowego i do Kuźnic.
Zmęczona, ale szczęśliwa.






Tak niewiele trzeba, żeby szczery uśmiech zagościł na twarzy :)









Wszystkie zdjęcia są autorstwa Tomka S.