wtorek, 28 sierpnia 2012

Cwaniakujemy na Podzamczu - 18 sierpnia.

Piątek, 17 sierpnia, powrót z magicznej Frankenjury (relację mam nadzieję napisać jeszcze w tym tygodniu, ale jak wyjdzie to się okaże :)). Opuszki palców pieką, pozdzierane, skałowstręt solidny, ale mamy nadzieję, że na sobotę już wszystko będzie okej, więc umawiamy się z Madzią i Grześkiem na skały.
Około 8:30 wyjazd. Kierunek iście turystyczny - Podzamcze. Jest to wieś w województwie śląskim w powiecie Zawierciańskim, gmina Ogrodzieniec. Popularność turystyczna tego rejonu jest uwarunkowana nie tylko występowaniem skał wapiennych, które przyciągają liczną grupę wspinaczy, ponieważ znajduje się tu również Zamek Ogrodzieniec. Dla ciekawych historii zamku polecam link http://www.zamkipolskie.com/ogro/ogro.html , gdzie można troszkę wiedzy przyswoić :) Znajduje się tu również park miniatur oraz park linowy - raj dla niedzielnych wycieczkowiczów, rodzin z dziećmi. Pokazy rycerskie, koncerty na zamku, budki z pamiątkami... Czego tu nie ma? Nie przepadam za takimi miejscami, ale wszystko jest dla ludzi a i my mamy tu co robić, każdy ma porachunki do załatwienia :) I cytując za clim.pl, "W sezonie dość spory ruch turystyczny i wszechobecni turyści z alkoholem".

Podzamcze należy do Pasma Smoleńsko-Niegowonickiego, ciekawostką jest (o której już chyba wspominałam), że znajduje się tu najwyższe wzniesienie na całej Wyżynie - Góra Janowskiego, zwana inaczej Górą Zamkową - 515,5 m n.p.m.


Po zaparkowaniu samochodu na darmowym parkingu (co jest tu wyjątkiem!), ruszamy pod skałkę, która nazywa się Dziurawa. Skała ta oferuje wspinanie na drogach:
1. Razy dwa VI.1+ - TRAD
2. Przez klawisz VI - 5R+ST
3. Drobne cwaniaczki VI.2 - 5R+ST
4. Zelig VI.2+ - 5R+ST

Dziurawa, Podzamcze.
Oprócz tych dróg, znajdują się również po prawej stronie dwa bouldery o wycenie 6a i 5.
Wspinanie rozpoczynam ja, rozgrzewając się na drodze "Przez klawisz" za VI. Robiłam już tę drogę rok temu lub dwa lata temu, więc idzie względnie sprawnie i w ciągu. Zjeżdżając rozwieszam ekspresy na sąsiedniej drodze "Drobne cwaniaczki" za VI.2.

Na "Przez klawisz". Wspinam się ja a asekuruje Madzik.
Ostatnie ruchy, przejście przez okapik i koniec drogi.
Czujnie asekurująca Madzia :)
Po mnie w drogę wbija się Madzia. Przechodzi drogę rekonesansowo po bloczkach, też na rozgrzewkę. Przy następnym wyjeździe w skały pójdzie zapewne gładko :)

Zamiana ról, teraz ja asekuruję, Madzia forsuje drogę.

Ekspresy na Cwaniaczkach zostawiamy, w tym czasie ktoś inny się tam wspina, a my uciekamy na Adepta.
Osobiście nie przepadam za wspinaniem na tej skale. Póki co wstawiałam się jedynie w jej łatwiejszą, prawą część, ale cieszę się, że mam te drogi już za sobą, i jak zazwyczaj lubię ciekawe drogi powtarzać, robić kilka razy, tak tutaj nie mam zamiaru w najbliższym czasie w nic się wstawiać.

Adept. Źródło: www.wspinanie.pl
Na zdjęciu przedstawiona właśnie ta łatwiejsza część:


  1. PiątkaV -  (7R+ST)
  2. Zlew.com.pl IV+ - (6R+ST)
  3. Wrr Grr Buu V - ( 6R+ST)
  4. Sanktuarium Pękniętego Jeża VI+ -  (5R+ST)
Grzesiek wstawia się w "Piątkę". Pierwszy raz prowadzi i rozwiesza ekspresy. Droga idzie mu sprawnie, bez większych problemów a jedynie z momentem zawahania "którędy lepiej iść". Gratulacje! :) V FL dla Buły.

Przed drogą. Pod drogą.
Siła jest tu!
Buła w akcji.
Czujny obserwator i bałagan.

Następnie rusza Artur, który również w ciągu przechodzi "Piątkę" bez większych problemów, a jedynie z chwilą zawahania. Brawo! :) Piątka FL i dla Artura.



Po "Piątce" wracamy na Dziurawą, gdzie próbuję "Drobnych cwaniaczków". Kolejna próba kończy się fiaskiem, ale jeszcze zrobię tę drogę w tym sezonie! Skradanie się po płycie, po małych stopniach i krawądkach nie jest moją mocną stroną zdecydowanie, ale trzeba nad tym popracować.

Na "Cwaniaczkach".

Grzesiek w tym czasie zaznajamia się z topografią.




Po moich nieudolnych próbach wracamy na Adepta. Artur i Madzia próbują swoich sił na "Sanktuarium pękniętego jeża" za VI+. Dochodzą do okapu, na który brak tego dnia pomysłu. I kolejna droga, która jest powodem, dla którego trzeba tu wrócić!


Madzik na "Sanktuarium pękniętego jeża".

I Artur na tej samej drodze.
Z pod Adepta uciekamy i idziemy okolice Ratusza/Obelisku. Wspinanie na Ratuszu bardzo przypomina mi klimaty z Frankenjury, i jak już wcześniej wspominałam, znajduje się tam najładniejsza moim zdaniem droga, którą dotychczas robiłam (próbowałam zrobić) w Polskich skałach - "Małe modrzewiowe loty". Wspinanie rozpoczyna Madzia, próbując "Solidarność jajników".


Stoją Madzi buty stoją.
Ja w tym czasie bawię się aparatem :)







Postanawiam powspinać się na Obelisku. Skała uważana przez większość za niezbyt atrakcyjną, jednak moim zdaniem wspinanie na niej jest rewelacyjne! O ile dojście do stanu zazwyczaj jest już terenem pasterskim, to pierwsze 2-3 wpinki uważam za wymagające na każdej z dróg, które dotychczas robiłam. Do "wyzerowania" skały zostały mi dwie drogi, "Nie ma szmalu nie ma balu" za VI.1 oraz "Bal samców" za VI.1+. Biorę się za "Nie ma szmalu nie ma balu". Mam duże opory przed tą drogą, ponieważ za każdym razem, gdy wspinali się na niej moi znajomi, mieli opory psychiczne i mówili, że droga jest jedną z tych "psychicznych". Mimo to postanawiam się wstawić. Pierwsza próba kończy się fiaskiem. Odpadam pod stanem, nie wiem jak zrobić ostatni przechwyt. Trudno. Dochodzę do stanu i zawieszam wędkę. 

A tak było blisko...
Następnie na wędkę przechodzi Grzesiek oraz Artur.


Ostatecznie, postanawiam rozprawić się w drugiej próbie z drogą, jednak marnie to widzę.

(FOT. A.Kawka)

(FOT. A.Kawka)

(FOT. A.Kawka)




(FOT. A.Kawka) Jest i czas na pozowanie.
(FOT. A.Kawka)


(FOT. A.Kawka) Nogi fotografa :)
(FOT. A.Kawka)

(FOT. A.Kawka) Jupi! Udało się!

Jeszcze chwilę wspinamy się na Obelisku (Madzia, Artur i Grzesiek) i powoli zbieramy się do samochodu.
Mimo niewielkiej ilości zrobionych dróg, każdy z nas solidnie się dziś powspinał. To był dobry dzień! :)


wtorek, 7 sierpnia 2012

Ukraina!!!

Mieszkanie na Ukrainie to świetna sprawa - można jechać kiedy się chce, na ile się chce, żeby troszkę zasmakować tamtejszej kultury (lub jej braku, o czym wspomnę później). Warunki nie są luksusowe, ale n szczęście żadne z nas do luksusów nie jest przywiązane i do luksusu nas nie ciągnie. Meble w mieszkaniu stare, oddające klimat mieszkań z lat 1935-1945. Cudo!

Tak więc korzystając z moich wakacji i Artura urlopu - pojechaliśmy na 9 dni na Ukrainę. Krótka fotorelacja z pierwszego "dłuższego" wyjazdu urlopowego, aczkolwiek nie ostatniego w tym roku :)

Dzień pierwszy:

Wyjechaliśmy w nocy z dwóch powodów: mniej aut na drogach i chłodniej niż za dnia. Troszkę też na terenie Polski poprowadziłam, natomiast na terenie Ukrainy nie miałam już odwagi. Stan dróg do Lwowa zadowalający, ale to co się dzieje dalej... Brak mi słów, żeby to opisać. Aha! I nigdy już nie będę narzekać na nasze drogi! W każdym razie, dojechaliśmy szczęśliwie, obyło się bez mandatów, których najbardziej się baliśmy.

(fot. A.Kawka) Kontakt z rodziną w Polsce.

Coś, co bardzo ułatwia komunikację z rodziną w Polsce. Budki telefoniczne, gdzie wykręcają numer podany przez osobę, która dzwoni. Bardzo tanie połączenia z praktycznie całym światem. Mnie połączenie z Polską, na telefon domowy kosztował 72 kopiejki, czyli około 30 groszy za minutę, a na telefon komórkowy ponad jedną hrywnię = około 50 groszy. Po przyjeździe trzeba było oczywiście dać znać, że dojechaliśmy szczęśliwie do celu.

Z Arturem pozwoliliśmy sobie jeszcze na spacer nad jezioro.



(fot. A.Kawka) Pragnienie nie ma szans.
(fot. A.Kawka) Takie tam, zachody za mną.
(fot. A.Kawka)


(fot. A.Kawka) Chyba troszkę przykrótka ta bluzeczka? :)
Dzień drugi:

W Tarnopolu, jak i na całej Ukrainie, wszędzie można napotkać budki z kwasem chlebowym, który wywyższam ponad wszystkie napoje, jakie miałam do tej okazji pić. Orzeźwia, ma wspaniały smak, podobno jest zdrowy i poprawia trawienie. Warto dodać, że jest to wielowiekowy napój, od XVI wieku uważany za napój narodowy w Rosji i na Ukrainie. W budce takiej można napić się go ze szklanki mytej spryskiwaczem w tej właśnie budce, lub za dopłatą 25 kopiejek (10 groszy?) z jednorazowego kubeczka. Można napić się z jednolitrowego kufla, półlitrowej szklanki lub małego kubeczka, który ma chyba pojemność mniejszą niż 200ml. Malutki kubeczek w cenie 90 kopiejek, natomiast preferowany przeze mnie półlitrowy 2 hrywnie (35-40groszy i 90 groszy). Cena moim zdaniem genialna.

(fot. A.Kawka) Budka z kwasem przed domem.

(fot. A.Kawka) Późne śniadanie mistrzów.

(fot. A.Kawka) Uuu duże zbliżenie.
Dzień trzeci:

Kto rano wstaje ten... ma możliwość uchwycenia na fotografii, jak napełniają zbiorniki na kwas z beczki z kwasem. Arturowi się udało, bo wyjątkowo wstał wcześniej niż ja  :)

(fot. A.Kawka)


Dzień trzeci to wizyta na cmentarzu. Część rodziny jest tam pochowana, więc jest komu świeczkę zapalić. Z Arturem oglądamy grobowce. Jeszcze parę lat temu, co drugi grobowiec był otwierany przez tak zwane hieny cmentarne i plądrowany z kosztowności. Nie mogę sobie tego wyobrazić szczerze powiedziawszy, jak można wejść do grobowca i... ah, brak słów. W każdym razie, grobowce były otwierane i przez lata w takim właśnie stanie były, nikt się tym nie przejmował, że każdy może obok przejść, zaglądnąć do środka, gdzie różne rzeczy można było wypatrzeć. Wstyd się przyznać, ale u mnie też ciekawość zawsze zwyciężała i nieraz zajrzałam. Wypatrzeć można było jakieś resztki obuwia, a idąc wzrokiem dalej, wystające z obuwia kości. Coś strasznego. Teraz grobowce są pozamykane w większości, jednak udało się znaleźć jeden, który był otwarty. Przynajmniej nie wyszłam na gołosłowną przed Arturem, bo wiem, że te historie o pootwieranych grobowcach są mało prawdopodobne. Zdjęć nie zamieszczę, bo... no nie wypada. Trzeba uwierzyć na słowo.

(fot. A.Kawka)

(fot. A.Kawka)


(fot. A.Kawka)

Wieczorem jeszcze idziemy zadzwonić do rodziny, odprowadzić dziadka do domu i idziemy sami na spacer w okolice dworca.

Dziadek :)
Dworzec w Tarnopolu.

Dzień czwarty:


Dzień czwarty to chill totalny, relaks na plaży.



A wieczorkiem jak zwykle spacer nad jezioro i posiadówka na kocyku przy regionalnym miodowym piwie.

(fot. A.Kawka)

Chillujemy.

(fot. A.Kawka)

Kolejne dni zlewają się w całość. Szczęśliwi czasu ponoć nie liczą, a ja tam byłam przeszczęśliwa.

Barszcz, który robi mój dziadek to istne niebo w gębie. Czym prędzej muszę się nauczyć robić taki sam i wziąć u niego kilka lekcji.


Tak uparcie twierdził, że smakowało, a teraz się krzywi.
Codzienny rytuał dziadka stał się i naszym rytuałem - krzyżówki.
Mały portrecik dziadka - figa z makiem i z długopisem.


Z Arturem zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na genialną knajpkę - Koza Bar. Klimat genialny! I okazało się, że... dzień po naszym wyjeździe gra tam sam Czesław Śpiewa. Miły akcent, tylko szkoda, że nas już wtedy nie było w Tarnopolu. A w Kozie można zjeść przepyszne, tanie burito! Polecam!




To by było na tyle z tej mniej wspinaczkowej części wakacji. Teraz czeka nas wyjazd na ukochaną przeze mnie Frankenjurę, a później, Grań Kościelców i inne takie :)





(fot. A.Kawka)