piątek, 17 lutego 2012

Tatry Wysokie - Palenica - Dolina Pięciu Stawów

W góry jakoś mi nie po drodze w tym roku. Dużo zajęć, dużo na głowie, wszystko przeciwko mnie. Przeciwności jednak da się pokonać, albo przynajmniej zmniejszyć ich wagę i mimo wszystko pojechać w góry. I udało się w zeszły weekend (10-12 luty). Kierunek – Tatry. Dwa dni przed wyjazdem nastąpił kryzys: dwójka z tendencją rosnącą, jechać nie jechać? Plany awaryjne były układane w głowie, ale żaden z nich nie zaspokoiłby mojego pragnienia Tatr, które nasiliło się bardzo ostatnimi czasy. Decyzja zapadła – jedziemy w Tatry.
Dzień przed, jak to już zwykle bywa,  byłam w pracy do późna. Po przyjściu do domu spakowałam się, co mozolnie mi szło i po 2:00 w nocy położyłam się spać, żeby już około 4:30 wstać. O 7:00 byłam umówiona w Katowicach. Przyjechałam tym razem szybciej niż zwykle (cały czas pamiętam o postanowieniu na 2012 rok – nie spóźniać się!), czego szybko pożałowałam, bo mróz szczypał w co odsłonięte części ciała (w te zakryte też). Na pół godziny poszłam się zagrzać do McDonalda, skulona siedziałam w kącie jednak mimo wszystko szczękałam zębami. O 7:00 nareszcie wyjechaliśmy z Katowic po drodze zebrawszy towarzyszy podróży (tylko tej samochodowej do Zakopanego). Całą drogę przespałam z racji niezbyt owocnej w sen nocy (chociaż gdybym nawet 12h w nocy spała to i tak jako pasażer usnęłabym). Nie wiem o której byliśmy w Palenicy Białczańskiej, może o 11? W każdym razie z Arturem ruszyliśmy ceprostradą, po uprzednim wykupieniu wejścia na teren TPN. Zaraz za wejściem do parku, na turystów czekają bryczki zaprzęgane końmi. O jak dbrze byłoby ten nudny dla nóg szlak pokonać w taki właśnie sposób. Kilka razy miałam okazję podjechać do Morskiego Oka samochodem TOPR`u (chwalimy się chwalimy...) z racji uczestniczenia w badaniach dendrochronoligicznych prowadzonych właśnie w okolicach Morskiego Oka przez moją Alma Mater.
Po drodze mijamy biegaczy.









Naszym pierwszym punktem (celem) są Wodogrzmoty Mickiewicza, przy których odbijamy w lewo zielonym szlakiem. Tym samym żegnamy niedzielnych (piątkowych) turystów i wchodzimy w mniej zaludniony teren – dostaję to, po co przyjechałam – spokój.

Ściąć wysokie drzewa.


Pierwszy fragment w lesie prowadzi pod górkę po to, by później już łagodniej niż na początku to wznosić się, to opadać. Co jakiś czas zza drzew podziwiamy widoki.
Wreszcie dochodzimy do jakiegoś punktu orientacyjnego, który pamiętam z moich letnich wycieczek z 2010 roku. Polana Nowa Roztoka. Podobno na polanie tej kiedyś odpoczywały owce pędzone na wypas na Hali Pięciu Stawów. Teraz i my jak te owce pozwalamy sobie na chwilę postoju, żeby napić się herbatki i zrobić kilka zdjęć – nigdzie nam się nie śpieszy.

W tle Kozi Wierch


Szałas w Nowej Roztoce, wyremontowany w 1968 roku, mogący służyć za schronienie podczas deszczu.









Gdy dochodzimy do Doliny Pięciu Stawów, ostatnie promienie słońca oświetlają dolinkę zza grani. Załapaliśmy się na zachód słońca.


Nasze cienie :)




Po dojściu do schroniska ogrzewamy się ciepłą herbatą. Nie wiem dlaczego, ale po przyjściu do piątki dostałam dreszczy i zgrzytałam zębami, mimo, że na stołówce w schronisku było stosunkowo ciepło a i ja byłam ciepło ubrana. Nie wiem czy to "klątwa" piątki, ale zawsze po dojściu do schroniska coś jest nie tak jak być powinno. Ostatnim razem musiałam się nafaszerować gripexami, bo dostałam gorączki i fatalnie się czułam. Nawet przepysznej szarlotki nie zjadłam, bo wydawała mi się bez smaku.

Szybko tego dnia usnęliśmy w ciepłym pokoju schroniska. Ktoś dokładał do pieca że heja, w nocy spaliśmy przy otwartym oknie, a śpiwór nie służył za śpiwór tylko leżał obok, bo pod nim ugotowałabym się. Ścięte białko nie jest okej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz