wtorek, 7 sierpnia 2012

Ukraina!!!

Mieszkanie na Ukrainie to świetna sprawa - można jechać kiedy się chce, na ile się chce, żeby troszkę zasmakować tamtejszej kultury (lub jej braku, o czym wspomnę później). Warunki nie są luksusowe, ale n szczęście żadne z nas do luksusów nie jest przywiązane i do luksusu nas nie ciągnie. Meble w mieszkaniu stare, oddające klimat mieszkań z lat 1935-1945. Cudo!

Tak więc korzystając z moich wakacji i Artura urlopu - pojechaliśmy na 9 dni na Ukrainę. Krótka fotorelacja z pierwszego "dłuższego" wyjazdu urlopowego, aczkolwiek nie ostatniego w tym roku :)

Dzień pierwszy:

Wyjechaliśmy w nocy z dwóch powodów: mniej aut na drogach i chłodniej niż za dnia. Troszkę też na terenie Polski poprowadziłam, natomiast na terenie Ukrainy nie miałam już odwagi. Stan dróg do Lwowa zadowalający, ale to co się dzieje dalej... Brak mi słów, żeby to opisać. Aha! I nigdy już nie będę narzekać na nasze drogi! W każdym razie, dojechaliśmy szczęśliwie, obyło się bez mandatów, których najbardziej się baliśmy.

(fot. A.Kawka) Kontakt z rodziną w Polsce.

Coś, co bardzo ułatwia komunikację z rodziną w Polsce. Budki telefoniczne, gdzie wykręcają numer podany przez osobę, która dzwoni. Bardzo tanie połączenia z praktycznie całym światem. Mnie połączenie z Polską, na telefon domowy kosztował 72 kopiejki, czyli około 30 groszy za minutę, a na telefon komórkowy ponad jedną hrywnię = około 50 groszy. Po przyjeździe trzeba było oczywiście dać znać, że dojechaliśmy szczęśliwie do celu.

Z Arturem pozwoliliśmy sobie jeszcze na spacer nad jezioro.



(fot. A.Kawka) Pragnienie nie ma szans.
(fot. A.Kawka) Takie tam, zachody za mną.
(fot. A.Kawka)


(fot. A.Kawka) Chyba troszkę przykrótka ta bluzeczka? :)
Dzień drugi:

W Tarnopolu, jak i na całej Ukrainie, wszędzie można napotkać budki z kwasem chlebowym, który wywyższam ponad wszystkie napoje, jakie miałam do tej okazji pić. Orzeźwia, ma wspaniały smak, podobno jest zdrowy i poprawia trawienie. Warto dodać, że jest to wielowiekowy napój, od XVI wieku uważany za napój narodowy w Rosji i na Ukrainie. W budce takiej można napić się go ze szklanki mytej spryskiwaczem w tej właśnie budce, lub za dopłatą 25 kopiejek (10 groszy?) z jednorazowego kubeczka. Można napić się z jednolitrowego kufla, półlitrowej szklanki lub małego kubeczka, który ma chyba pojemność mniejszą niż 200ml. Malutki kubeczek w cenie 90 kopiejek, natomiast preferowany przeze mnie półlitrowy 2 hrywnie (35-40groszy i 90 groszy). Cena moim zdaniem genialna.

(fot. A.Kawka) Budka z kwasem przed domem.

(fot. A.Kawka) Późne śniadanie mistrzów.

(fot. A.Kawka) Uuu duże zbliżenie.
Dzień trzeci:

Kto rano wstaje ten... ma możliwość uchwycenia na fotografii, jak napełniają zbiorniki na kwas z beczki z kwasem. Arturowi się udało, bo wyjątkowo wstał wcześniej niż ja  :)

(fot. A.Kawka)


Dzień trzeci to wizyta na cmentarzu. Część rodziny jest tam pochowana, więc jest komu świeczkę zapalić. Z Arturem oglądamy grobowce. Jeszcze parę lat temu, co drugi grobowiec był otwierany przez tak zwane hieny cmentarne i plądrowany z kosztowności. Nie mogę sobie tego wyobrazić szczerze powiedziawszy, jak można wejść do grobowca i... ah, brak słów. W każdym razie, grobowce były otwierane i przez lata w takim właśnie stanie były, nikt się tym nie przejmował, że każdy może obok przejść, zaglądnąć do środka, gdzie różne rzeczy można było wypatrzeć. Wstyd się przyznać, ale u mnie też ciekawość zawsze zwyciężała i nieraz zajrzałam. Wypatrzeć można było jakieś resztki obuwia, a idąc wzrokiem dalej, wystające z obuwia kości. Coś strasznego. Teraz grobowce są pozamykane w większości, jednak udało się znaleźć jeden, który był otwarty. Przynajmniej nie wyszłam na gołosłowną przed Arturem, bo wiem, że te historie o pootwieranych grobowcach są mało prawdopodobne. Zdjęć nie zamieszczę, bo... no nie wypada. Trzeba uwierzyć na słowo.

(fot. A.Kawka)

(fot. A.Kawka)


(fot. A.Kawka)

Wieczorem jeszcze idziemy zadzwonić do rodziny, odprowadzić dziadka do domu i idziemy sami na spacer w okolice dworca.

Dziadek :)
Dworzec w Tarnopolu.

Dzień czwarty:


Dzień czwarty to chill totalny, relaks na plaży.



A wieczorkiem jak zwykle spacer nad jezioro i posiadówka na kocyku przy regionalnym miodowym piwie.

(fot. A.Kawka)

Chillujemy.

(fot. A.Kawka)

Kolejne dni zlewają się w całość. Szczęśliwi czasu ponoć nie liczą, a ja tam byłam przeszczęśliwa.

Barszcz, który robi mój dziadek to istne niebo w gębie. Czym prędzej muszę się nauczyć robić taki sam i wziąć u niego kilka lekcji.


Tak uparcie twierdził, że smakowało, a teraz się krzywi.
Codzienny rytuał dziadka stał się i naszym rytuałem - krzyżówki.
Mały portrecik dziadka - figa z makiem i z długopisem.


Z Arturem zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na genialną knajpkę - Koza Bar. Klimat genialny! I okazało się, że... dzień po naszym wyjeździe gra tam sam Czesław Śpiewa. Miły akcent, tylko szkoda, że nas już wtedy nie było w Tarnopolu. A w Kozie można zjeść przepyszne, tanie burito! Polecam!




To by było na tyle z tej mniej wspinaczkowej części wakacji. Teraz czeka nas wyjazd na ukochaną przeze mnie Frankenjurę, a później, Grań Kościelców i inne takie :)





(fot. A.Kawka)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz