Lubię jeździć w nowe rejony wspinaczkowe, więc tym razem też
padło na coś nowego. Postanowiliśmy odwiedzić naszych południowych sąsiadów, a
mianowicie wybraliśmy się do Súľov – Hradná. Jest to wieś położona w północnej
części Słowacji, około 20km za Żyliną.
Plany były różne, jedziemy albo w pierwszej części majówki,
albo w drugiej. Wszystko zależało od naszych zmian w pracy. Jak się teraz
okazuje, niestety padło na drugą część majówki – od środy. Dlaczego niestety?
Ano pogoda nie spisała się. Troszkę żalu jest, jednak to ryzyko pogodowe jest
wpisane w taki tryb życia – jedziesz i albo będzie ładnie albo natura pokaże
swoją dominację. Tym razem pokazała. Wyjazd można więc uznać nie za
wspinaczkowy a rekonesansowy. Dobre i to, teraz wiemy co gdzie i jak. Nie ma
tego złego co by na dobre nie wyszło bo:
a) Przekonaliśmy
się co mamy dopracować w naszej logistyce wyjazdów biwakowych, w co jeszcze
przed wakacjami musimy się zaopatrzyć.
b) Po
drugie, i chyba najważniejsze, przekonaliśmy się, jak spać w mojej Skodzinie. W
wakacje wiadomo, namiot jest najlepszą opcją, najwygodniejszą, ale „w razie
czego” wiemy jak złożyć siedzenia i jak spać. No i przede wszystkim
przekonaliśmy się, że da się spać (Skoda FABIA Combi nie jest szczególnie
przystosowanym samochodem do nocowania w nim dłużej niż jedna noc).
c) Zahartowaliśmy
się deszczem. Deszcz nas zahartował.
Około 14:00 po zakupach w bielskim TESCO i po szeregu innych
czynności, wyjechaliśmy. Z minuty na minutę chmury coraz bardziej pokrywały
niebo, i z zachmurzenia 1/8 doszło do zachmurzenia 8/8. Im bliżej Słowacji tym
ciemniejsze niebo. „Przejdzie bokiem” – można uznać za hasło wyjazdu. Tak
prawdę powiedziawszy całe życie w górach, skałach, gdziekolwiek na wycieczce,
powtarzam „przejdzie bokiem”, zresztą nie tylko ja, wszyscy zazwyczaj pełni
nadziei powtarzamy „przejdzie bokiem”, kiedy tylko mamy w planie
wędrowanie/wspinanie/trekking czy inną formę aktywności, a pogoda zaczyna psuć
nam plany, a niebo straszy swym ciemno-szarym odcieniem.
Po pewnych zawirowaniach i wprowadzeniu Artura w błąd
odnośnie drogi prowadzącej do miejsca docelowego, trafiliśmy!
A gdzie trafiliśmy? Jak już wspomniałam, Sulowskie Skały (Súľovské skaly) znajdują się w północnej części Słowacji,
około 20km od Żyliny. Tak bardziej geograficznie, to Sulowskie Skały są częścią
Sulowskich Wierchów, pasmo górskie zachodniej części Gór Strażowskich. Góry
Strażowskie natomiast należą do Łańcucha Małofatrzańskiego. W zeszłym tygodniu
byliśmy w jednej z trzech części tego łańcucha, na Małej Fatrze, teraz w Górach
Strażowskich, jeszcze tylko nasza stopa nie była w Górach Inowieckich.
Przyjdzie i na to czas.
Gdy już w deszczu
dojechaliśmy, wypakowaliśmy się i gdy tylko przestało padać poszliśmy się
przejść, żeby zobaczyć rejon. Było świeżo po zlewie, więc sprzętu do wspinaczki
nawet nie warto było brać, bo wszystko mokre. Jeszcze przed „spacerkiem”
poszliśmy się zameldować na cempingu i zorientować w cenach. 2,5 euro od osoby,
plus 2,5 euro za namiot plus 2,5 euro za samochód. Dwa namioty, auto, plus
koszty za osobę – jak zniwelować koszty? Śpimy z Arturem w samochodzie, a
znajomi w namiocie, więc zapłacimy o te 2,5 euro za dobę mniej. Po zameldowaniu
ruszamy na spacer. Region od razu przypadł mi do gustu – uwielbiam takie
odludne miejsca, gdzie jeden sklepik na wieś całą, mało ludzi, kościółek,
mnóstwo zieleni bujnej, cisza. Na cempingu muszę zaznaczyć, że same polskie
rejestracje.
Aga pokazuje nam,
gdzie jutro będziemy się wspinać (oczywiście o ile pogoda dopisze). Lasy
tamtejsze są urocze. Oglądamy skały, dotykam przy okazji zlepieńca, bo jeszcze
nie miałam okazji się po czymś takim wspinać, jest to nowość dla mnie i nie
wiem czego mam się spodziewać po tych formacjach skalnych. Na pierwszy rzut oka
widać, że tarcie nieziemskie, lepsze niż w tatrzańskim granitoidzie. Świetnie.
Idziemy na rekonesans. |
Pierwsze i ostatnie promienie słońca na tym wyjeździe. |
Miłe dla oka widoki, barwy. |
Spacerujemy tak ponad godzinę, po czym wracamy na camping, robimy ciepłe
jedzonko i idziemy spać.
Nasza pierwsza noc w samochodzie, troszkę chłodno,
troszkę twardo, troszkę ciasno, ale stwierdzamy jednogłośnie – da się!
Pierwotny plan
Agi, żeby wstać o 6:00 i przed 7:00 wyjść na wspin padł. Wstaliśmy po 7:00, co
jak później się okaże było błędem. Zjedliśmy śniadanie i z niepokojem
obserwowaliśmy chmury, kierunek wiatru i rozwój sytuacji meteorologicznej.
Zaczyna padać. Jedzonko z ławy zbieramy, Aga z Krzyśkiem pakują się w namiot my
do samochodu i drzemanie.
Za chwilę Aga z impetem otwiera klapę bagażnika –
wyjazd, idziemy się wspinać, spróbujemy, czekanie bez sensu. Przestało padać,
podchwytujemy pomysł Agi i idziemy w kierunku skał. Idziemy lasem gdy nagle…
zaczyna lać. Leje leje i ewidentnie nie zamierza przestać. Górscy pod skałami,
my w lesie gdzieś pod drzewem czekamy. Po chwili widzimy Agę i Krzyśka, jak
schodzą. Idziemy wszyscy. Na dole, w barze przystajemy na piwo. Ja wybieram
Rezane, czyli tak zwane rżnięte, pół na pół piwo jasne i ciemne.
Rezane. |
Przestaje
padać. Podejście numer dwa. Idziemy lasem, po drodze z Arturem tracimy drogę,
wymieniamy między sobą kilka zdań, niezbyt przyjemnych. Może to wynik
podenerwowania pogodą? W końcu trafiamy. Krzysiek i Aga już oszpejeni, my
szybko też wyciągamy klamoty i wstawiamy się w jakąś VI.
Skała genialna, tarcie
na stopniach wymarzone, na wszystkim but stoi. Dochodzę do stanu, ale jak się
później okazuje niewłaściwego dla drogi którą robiłam. Po mnie idzie Artur,
przepina się mimo problemów jakie go na górze czekają i zjeżdża. Znów kilka
uwag między sobą wymieniamy i wbijamy w drugą drogę. Też VI, prowadzę,
ciekawsza droga od tej pierwszej, Artur idzie drugi i w ostatnim momencie
przepina się przed nadejściem burzy.
Asekuruję Artura |
Zwijamy sprzęt i manatki i uciekamy spod
skał w dół, w stronę cempingu.
Po drodze łapie nas totalna zlewa, przemakam do
bielizny, grad leci z nieba jak szalony, Artur zakłada kask, bo kulki lodowe
ciosają w łebki, ja na szczęście mam kaptur i aż tak tego nie czuję. Gdy jest
deszcz, na początku człowiek stara się przed nim uchronić, żeby jak najmniej
zmoknąć. Albo ucieka czym prędzej w bezpieczne miejsce, albo chowa się gdzieś
między krzakami. Gdy widzi, że to bez sensu, że schronienie pod drzewem nic nie
daje, pełen irytacji idzie dalej, myśląc tylko, żeby jak najmniej przemoknąć.
Gdy kurtka, bluzka, spodnie i buty są przemoczone, po fazie irytacji, następuje
totalne zobojętnienie. Nastawienie „wszystko mi jedno” przyszło i ku mnie. Pod
koniec szłam już wolnym tempem, wchodząc w olbrzymie kałuże, nie przejmując się
totalnie przemoczonymi ciuchami. Znów trafiamy do miejscowej knajpki, znów
Rezane raz poproszę. Na szczęście Artur miał spodnie i bluzkę dla mnie na
przebranie, więc względnie sucha mogłam siedzieć. Po ponad godzinie poszliśmy
na cempa, zrobiliśmy ciepłe jedzonko, wypiliśmy złoty napój, wykąpaliśmy się w
ciepłej wodzie (uroki cempa) i poszliśmy spać. Ta noc była cieplejsza niż
poprzednia, niebo gwieździste i księżyc widoczny. Wszystko to dało złudzenie,
że dnia następnego będzie piękna pogoda umożliwiająca wspinanie. Nic bardziej
błędnego. Rano siąpiło, zimno, wilgotno, pochmurnie. Jemy śniadanie i uciekamy.
Sulov nie był dla nas łaskawy, jednak plan jak najszybszego powrotu tam jest w
głowach i nie zawahamy się go wdrożyć w życie. Raz na jakiś czas musi trafić
się brzydka pogoda na wyjeździe, jest to wpisane w ryzyko
„wyjazdowo-podróżniczego” trybu życia. A że ostatnio pogoda mnie bardzo
rozpieszczała, musiało się i deszczowo zrobić
J Mimo wszystko
wyjazd udany, miło wspominać będę deszczowy Sulov i barową pogodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz