Plany były takie: cały weekend z Arturem w skałach i
maksimum wspinania. Niestety, praca płata figle, i tym razem znienacka
wyskoczyła zmiana popołudniowa w niedzielę. Nie mam w obowiązku brać tak
zwanych „niechcianych” zmian, jednak zważywszy na fakt, że czeka mnie kilka
dłuższych wyjazdów na praktyki terenowe, wolę spędzić w skałach/górach jeden
dzień mniej bez konieczności narażania się szefostwu. Wyszło więc tak, że tylko
sobotę mogłam poświęcić na wspólny wyjazd.
Ale jeszcze zanim nadszedł weekend, trzeba było wykorzystać
jakoś wolny piątek. Od tygodnia byłam umówiona na wyjazd w skały, bez mężczyzny
mojego niestety (ktoś musi pracować, żeby bawić mógł się ktoś ;P). Jedziemy
więc z Asią, Asią i Kajtkiem przed 11:00 z Katowic. Najpierw kierujemy się na Rzędkowice,
gdzie wspinam się z Asią, Kajtek natomiast ze swoją Asią jadą na Jastrzębnik.
Słońce świeci, zachmurzenie w granicach 2/8, błękitne niebo, tylko ten
doskwierający chłodny wiatr. Wspomnę jeszcze, że skały rzędkowickie stanowią
łańcuch ostańców, które ciągną się na długości 1,5km. Nie jest to mój ulubiony
rejon wspinaczkowy, na co złożyło się kilka czynników:
- Jura
to Jura – generalnie mydło. Wyślizgane drogi, słabe tarcie (eh, i w tym miejscu
następuje westchnienie na myśl o tarciu w Sokolikach czy w Sulovie, eh), ale
Rzędkowice moim zdaniem przebijają wszystko. Wspinając się po tutejszych
skałach, na myśl przychodzi mi piosenka Bajmu: „wtedy płynę, płynę (chwytam
śliskich klam)”.
- drugi
punkt powinien tak naprawdę być tym pierwszym, bo pierwszy wynika z drugiego.
Tłumy. W żadnym rejonie wspinaczkowym nie widziałam chyba tylu ludzi co w
Rzędkowicach. Miałam to szczęście, że nigdy nie trafiłam na wybitnie duże
ilości ludzi w skałach, na konieczność czekania w kolejce do drogi, ale w
Rzędkowicach naprawdę jest sporo ludzi, zwłaszcza w weekend.
Kursanci z AWF`u. |
No, tyle marudzenia, chciałam tylko zaznaczyć, dlaczego to
nie Rzędki są moim number one. Generalnie wszystkie skały są cudowne, i jak się
nie ma co się lubi to się wspina po wszystkim J
Idziemy pod Turnię Kursantów. I faktycznie – kursantów
sporo, ale na szczęście są jedynymi wspinającym się osobami tego dnia w
Rzędkowicach. Z Asią wbijamy się nieśmiało w drogę, która jak się dowiedziała,
również i Asi w przeszłości nie przypadła do gustu – Bader Meinhof. Taka droga,
troszkę siłowa, troszkę wyślizgana, ale generalnie warta uwagi i zrobienia. Nie
tym razem. I Asi i mi brakuje cierpliwości. Patrzymy łakomym wzrokiem na „Moja
droga ja Cię kocham”, ale nie, nie będziemy przeszkadzać wspinającym się tam
osobom. Idziemy na „Brzuchatą Turnię” i na wędkę wbijamy się w „Myśliwych z
Jurgowa”. Ładna, dłuższa nieco droga, na którą warto wrócić, żeby ją
poprowadzić.
Wędka na "Myśliwych z Jurgowa". |
Zwijamy się i idziemy na parking gdzie czeka na nas Asia z
Kajtkiem – razem jedziemy na Podzamcze.
Mam sentyment do Podzamcza, bo właśnie
tam najwięcej czasu spędziłam w swoim pierwszym sezonie wspinaczkowym. Idziemy
w okolice „Ratusza” i z Asią wbijamy w „Małe modrzewiowe loty” za vi.1+. Droga
bardzo ładna, warta polecenia. Mogę nawet bez wahania stwierdzić, że jest to
najładniejsza droga na polskiej jurze, jaką dotychczas robiłam. Kilka zabawnych
sytuacji z Asią na drodze miałyśmy, np. Asia nie wzięła ekspresów ze sobą, o
czym przekonała się w momencie, gdy chciała się wspinać, ale na szczęście nie
pozabijałyśmy się J
„Małe modrzewiowe loty” są drogą, która bardzo wybiera siły, cały czas idzie
się w przewieszeniu, co prawda w klamach po pachy, ale mimo wszystko cały czas
to jest przewieszenie. Po kilku wstawkach kończymy małym piwkiem na łonie
natury, wśród modrzewiów i idziemy pod Cimy po Asię i Kajtka. Po chwili wszyscy już jesteśmy
„gotowi” i ruszamy w stronę auta. To był dobry dzień, mimo, że żadnej drogi nie
mogę wpisać do mojego kajeciku J
Ale co dziś przewspinane to moje.
Kamol. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz